„Głosy kobiet” odwołują się do masowych gwałtów, jakie miały miejsce we wspólnocie mennonitów w Boliwii. Autorka powieści Miriam Toews sama wychowała się w mennonickiej osadzie. Napisała o podległości względem mężczyzn, kulturze, w której należy milczeć na temat wykorzystywania, zniewolenia, nadużyć, oraz o próbie uwolnienia się od tego systemu.
Dlaczego postanowiłaś napisać powieść o prawdziwym wydarzeniu, które miało miejsce we wspólnocie mennonickiej w Boliwii?
Ta historia kotłowała się we mnie przez kilka lat, potrzebowałam tylko czasu, żeby zabrać w tej sprawie głos. Wydarzenia, o których wspominasz, to masowe gwałty, do których dochodziło w tej wspólnocie między 2005 a 2009 r. Mówi się, że ich ofiar mogło być nawet 100. Najmłodsza miała trzy lata. Do ataków dochodziło w nocy. Kobiety były usypiane za pomocą preparatu dla zwierząt, a następnie brutalnie gwałcone. Rano budziły się posiniaczone, często we krwi, w poszarpanej pościeli i z zupełną pustką w głowie. Minęło trochę czasu, zanim zdały sobie sprawę, że te przeżycia dotykają wielu z nich. Nikt jednak nie chciał im wierzyć. We wspólnocie mówiono, że przez sen odwiedza kobiety diabeł albo że to kara za grzechy. Trwało to kilka lat. W końcu kobiety postanowiły same rozwikłać sprawę nocnych napaści i udało im się przyłapać sprawcę na gorącym uczynku. Najpierw wiadomość o tym rozeszła się po innych mennonickich wspólnotach, w końcu zainteresowały się nią media.
A w jaki sposób ty się o tym dowiedziałaś?
Od ludzi ze wspólnoty. Wychowałam się w mennonickiej osadzie, pierwszej w Kanadzie. Opuściłam ją jako nastolatka, ale nadal utrzymuję kontakty z niektórymi jej członkami. U nas wieści szybko się roznoszą.
W wywiadach wielokrotnie wspominałaś, że kiedy pierwszy raz usłyszałaś o wydarzeniach w Boliwii, wcale nie byłaś zaskoczona. Czułaś gniew, żal, ale jakaś część ciebie spodziewała się tego.
To bardzo przykre, ale niestety tego typu sytuacje zdarzają się w tym środowisku cały czas, przemoc domowa, napaści seksualne są poniekąd codziennością wśród mennonitów. Rzadko po prostu dowiaduje się o tym ktoś z zewnątrz, bo zasady są takie, że o złych rzeczach się nie rozmawia. Nawet między sobą. Należy przebaczyć i żyć dalej. W ich religię wpisana jest podległość kobiety względem mężczyzny, więc nadużycia są na każdym kroku.
Bohaterki twojej książki to kobiety niepiśmienne, analfabetki, w pełni zależne od swoich mężów. W jakim stopniu obraz życia, który przedstawiłaś w książce, jest zbieżny z twoimi osobistymi doświadczeniami?
Dorastałam we wspólnocie nie tak bardzo odizolowanej, jak Manitoba, czyli społeczność w Boliwii. Oczywiście była bardzo konserwatywna i religijna, ale na przykład dziewczynki u nas odbierały podstawową edukację. Boliwijski odłam wywodzi się zresztą ze wspólnoty, w jakiej się urodziłam. Stworzyły ją rodziny, dla których nasza społeczność była zbyt liberalna. Nie podobało im się również, że w pewne sprawy ingerował kanadyjski rząd. W Boliwii są bardziej bezkarni. Mają swoją policję i większość spraw załatwiają we własnym gronie.
O gwałtach została jednak poinformowana lokalna policja, sprawcy zostali zatrzymani i osadzeni w więzieniu.
Ale tylko na chwilę, bo społeczność postanowiła ich wykupić. Od tego wydarzenia zaczyna się zresztą moja powieść. Mężczyźni jadą do miasta, żeby wpłacić kaucję za sprawców, a kobiety w tym czasie potajemnie spotykają się na strychu, żeby podjąć ostateczną decyzję. Mają na nią 24 godziny, po tym czasie oprawcy wrócą do osady.
Jakie mają możliwości?
Widzą trzy. Zostać we wspólnocie i nie robić nic, zacząć walczyć albo opuścić kolonię.
Dla mnie wybór byłby prosty, bo widzę tylko jedno wyjście z sytuacji. Im jednak wcale nie jest łatwo podjąć decyzję.
Sprawę mocno komplikuje wiara i jej filary. W ich religii kluczową rolę odgrywa przebaczenie. To ono otwiera bramy niebios. Kobiety muszą więc rozważyć, czy są gotowe naprawdę wybaczyć i czego może oczekiwać od nich Bóg. Druga kwestia to przywiązanie do wspólnoty, które jest bardzo silne. Kobiety posługują się plautdietsch, czyli dolnoniemieckim dialektem, którym posługiwano się w Prusach, więc wiedzą, że poza wspólnotą z nikim się nie dogadają. Boją się też, że nie poradzą sobie we współczesnym świecie, bo ich zatrzymał się w XIX w. Żyją bez samochodów, telefonów, internetu. Ostatnia kwestia to rodzina. To dla nich największa wartość, a odchodząc, zostawią swoich mężów, ale za to ochronią dzieci. To nie jest łatwa decyzja.
Zastanawiałaś się, co zrobiłabyś na ich miejscu?
Myślę, że odeszłabym. Tak, jak odeszłam kilkanaście lat temu ze swojej wspólnoty, zaraz po tym, jak osiągnęłam pełnoletność. Dla mnie wtedy to była bardzo trudna decyzja, mimo że nie wiązała się z żadnym traumatycznym wydarzeniem. Wcześniej odeszła moja starsza siostra, więc miałam przetarty szlak. Z konserwatywnej, samowystarczalnej wioski przeniosłam się do kosmopolitycznego Montrealu. To było trudne doświadczenie. Nie mogłam odnaleźć się w mieście, nie chciałam wrócić do wspólnoty. Przez wiele lat nigdzie nie czułam się jak u siebie i nadal zdarza mi się tęsknić za pewnymi aspektami mojej wspólnoty.
Kobiety rozważają też walkę – co wydaje mi się trochę fantazją.
To prawda. Jest to rodzaj fantazji, tym bardziej że mennonici są pacyfistami. Z tego powodu często przeprowadzają się do innych krajów, żeby uniknąć służby wojskowej. Walka rozumiana jako rękoczyny raczej nie wchodzi w grę, ale opór można przecież stawiać na różne sposoby.
To się zdarza?
W prawdziwym świecie? Nie za bardzo. Oczywiście osady są różne, jedne mniej, inne bardziej liberalne, ale z założenia kobiety nie mają w nich głosu. Jeśli ktoś zaczyna stawiać opór czy buntować się, musi opuścić wspólnotę. Te społeczności żyją od wieków w taki sam sposób i nie ma w nich miejscach na zmiany.
„Głosy kobiet” to rodzaj dialogu sokratejskiego. Powieść jest zapisem rozmów, które kobiety odbywają na strychu. Potrafią ze sobą mądrze rozmawiać i dobrze argumentować.
Choć bohaterki zostały przeze mnie wymyślone, ich rozmowy są refleksem, wspomnieniem z mojego dzieciństwa. We wspólnotach kobiety spędzają razem mnóstwo czasu, ciągle rozmawiają. Razem się śmieją, sprzeczają i dyskutują. Nie są wykształcone, ale sztuka rozmowy jest u nas na bardzo wysokim poziomie, bo nieustannie się ją praktykuje. Z dzieciństwa pamiętam godziny spędzone na wspólnej pracy i rozmowach. Zawsze też dziwiło mnie, że kobiety tak bardzo się zmieniały, kiedy pojawiali się w ich otoczeniu mężczyźni. W naszym gronie były wesołe, głośne, czasem złośliwe czy nawet rubaszne. Przy mężczyznach stawały się ciche i potulne.
Czytając twoją powieść, zastanawiałam się cały czas, dlaczego nie zdecydowałaś się na napisanie reportażu. W końcu opisujesz bardzo bliskie ci środowisko.
Od początku wiedziałam, że to będzie powieść. Nie chciałam opisywać gwałtów, rozgrzebywać ran. Miałam poczucie, że w ten sposób oddałabym cześć sprawcom, a chciałam dać głos kobietom. Kiedy pierwszy raz usłyszałam o wydarzeniach w Boliwii, w głowie miałam tylko jedną myśl. Co one zrobią? Jak się zachowają? „Głosy kobiet” to odpowiedź na to pytanie.
Wiesz, jak sprawa zakończyła się w rzeczywistości?
Z tego, co mi wiadomo, ataki nadal się powtarzają. Niektóre rodziny zdecydowały się opuścić wspólnotę, inne się przeprowadziły, ale sprawcy wrócili do kolonii. I życie toczy się tam dalej swoim rytmem. Kiedy media zaczęły rozpisywać się o tym wydarzeniu, wspólnota jeszcze bardziej się zamknęła. Teraz nikt nie ma tam wstępu, więc trudno powiedzieć, co dokładnie tam się dzieje. To, co wiemy, jest jakimś ułamkiem informacji, który przenosi się pocztą pantoflową. Nie spodziewałabym się jednak dużej zmiany. „Głosy kobiet” to fikcja. Niestety.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.