Z tygodnia na tydzień coraz ciaśniej nam w naszych czterech ścianach. Proponuję więc zanurzyć się w lekturze, by na chwilę odpłynąć do czasu Protektoratu Czech i Moraw pod hitlerowskim dyktatem, komunistycznej Czechosłowacji, czyli państwa, którego dziś nie ma, oraz do jazzu we wszystkich jego odmianach. Jednym słowem do śmiesznych i tragicznych zarazem opowiadań Josefa Škvoreckego z tomu „Gorzki świat”.
Josef Škvorecký, czeski pisarz, który opuścił ojczyznę, gdy w 1968 roku wjechały do niej sowieckie oraz, niestety, polskie czołgi, to zawsze strzał bez pudła. Czy jest najlepszym pisarzem tego języka? Niech jakiś mądrala odpowie, bowiem Škvorecký ma obok siebie nie tylko Bohumila Hrabala, Milana Kunderę i Otę Pavla, ale całą plejadę Czechów, których dobra Bozia obdarowała piórem, wyobraźnią i smakiem słowa niedostępnym wielu liczniejszym narodom. Zdaje się na pierwszy rzut oka, iż prawie wszyscy Czesi potrafią pisać, a niektórzy tak, że palce lizać, przewracać kartki i zawalać kilka nocy pod rząd.
Teraz dostajemy do rąk, dzięki wspaniałym tłumaczom Andrzejowi Jagodzińskiemu i Janowi Stachowskiemu, tom opowiadań „Gorzki świat”. Niektóre powstały ponad pół wieku temu, pisane do szuflady, bo gdyby się wydało, Škvorecký wyszedłby z komunistycznego więzienia dopiero po aksamitnej rewolucji (wyniosła do prezydentury kolejnego wielkiego czeskiego pisarza, Václava Havla). A tak wyjechał i pisał w Kanadzie, czym mogli się cieszyć cały świat oraz czeska i słowacka diaspora. No, chyba że ktoś miał szczęście i jakimś cudem dostawał książki wydawane na Zachodzie lub w tzw. drugim obiegu, co jednak było przywilejem nielicznych.
„Gorzki świat” to historie i historyjki z kilku epok, które Škvorecký miał wątpliwy przywilej oglądać na własne oczy. Dotyczą czasu Protektoratu Czech i Moraw pod hitlerowskim dyktatem, komunistycznej Czechosłowacji, czyli państwa, którego dziś nie ma, oraz – tak, tak – muzyki, zwłaszcza jazzu we wszystkich jego odmianach. A ten umiał wytrzymać i okpić Hitlera oraz sowiecką dyktaturę, choć nie obyło się bez strat, również ostatecznych, czyli zakończonych śmiercią bohatera.
W opowiadaniach Škvoreckego dominuje czułość. Pisarz wie, co dobre, a co złe, gdzie mieszka przyzwoitość, a gdzie hańba na wieki. Portretuje ludzi heroicznych, w drobiazgach i w sprawach najbardziej zasadniczych. Podgląda kanalie, co w nazistowskiej i w komunistycznej rzeczywistości jest szczególnym przymiotem, bo finałem ich zachowania są zawsze łagier lub koncentrak, lecz nie dla łobuza, ale dla bliźnich. Chyli czoło przed konformistami, gdyż mimo że ich tchórzostwo śmierdzi, to trzeba zrozumieć najpodlejszy nawet strach.
Škvorecký umie pisać o ofiarach Holocaustu, by ich losy, straszliwe i niewyobrażalne, nie były moralizatorskie i mdłe. Co sprawia, że płacz jest tu nadzwyczajnie na miejscu, gdyż – co wynika z jego opowiadań – naprawdę szczerze potrafimy płakać tylko nad sobą.
Dla ludzi maluczkich, szukających nadziei nawet w beznadziejnych czasach, ma Škvorecký wyrozumienie jak do przypadkowego przewodnika staruszki, którą trzeba przeprowadzić przez ulicę, choć właśnie mija czas, gdy miał się stawić na rozmowy kwalifikacyjne na dyrektora ponadnarodowej spółki giganta. Bo może to dobry człowiek. Tak po ludzku, niepolitycznie, a zwyczajnie, matka nauczyła go, czym jest kindersztuba.
Niech to będzie opowiadanie o niewinnym (już w latach 50.) tryperku, łapanym w szale uniesień przez aktywistki i aktywistów ruchu młodzieżowego oraz dziewczęta i chłopców wyznających dawne, cnotliwe wielce „drobnomieszczańskie wartości”. Tryperek posiądzie progeniturę partyjnych bonzów z praskich willi i dzieci z robotniczych czworaków, gimnazjalistów i rekrutów, liderów brygad młodzieżowych, bo co jak co, lecz przecież wiemy, iż naturalne potrzeby właściwe wiekowi muszą się ujawnić. A kiedy się ujawniają, bywają zaraźliwe, co – niezależnie od okoliczności – musi być raportowane do lokalnych sanepidów, lokalne sanepidy raportują do bezpieki, bezpieka ma kwit, którym łatwo szantażować niewinne dziewczęta i młodzianów kochających socjalizm. Księży zresztą też.
Bez wątpienia – pisarstwo Škvoreckego to wielka literatura. Tragiczna i śmieszna, współczująca nawet łajdakom – regularny kłamca i złodziej ma u niego kredyt człowieczeństwa. Plastyczna, bo opisy nocnej Pragi, przykrytej siermiężnym płaszczem komunizmu, skrzą się nielicznymi latarniami jak las robaczkami świętojańskimi, których dzisiaj już chyba nie ma. Dolarowe panienki noszą pończochy i futra. Proletariackie panienki mają wypięte brzuchy okryte kretonową kiecką.
Czytajmy Škvoreckego również dlatego, że wielki pisarz, absolutnie nieświadomie, pokaże nam, jak w ciągu ostatnich dekad zmienił się nasz świat i język. Nie mam wątpliwości w sprawie jego intencji. Zachwycają mnie język i poczucie humoru, lecz czasem to poczucie humoru łapie za gardło. Po co ten leśny ludek ciągle pisze o jędrnych tyłeczkach, o obfitych biustach i staniczkach z fiszbinami, które ich nie pomieszczą, o oczach zielonych, biodrach wirujących, pantofelkach, podwiązkach, nylonach. To jakaś męska przypadłość. Dziaduniu Škvorecký, give me a break.
Gdyż pan Josef był pod tym względem doskonałym macho, chutliwym i seksistowskim, cudnie niemądrym, choć z opowiadań wynika, że rozumie wszystko. W realu nie dałby sobie rady z własnymi wyobrażeniami kobiecości i kobiet, umoczonych lub nieumoczonych w historię, ładnych, brzydkich, komunistek, karierowiczek, świętych, jakichkolwiek. Rozumie coś, może nawet więcej niż trochę. Lecz korzysta z tej wiedzy tylko w ramach dostępnego wówczas języka i porządku świata. Sam sobie nałożył, bo chyba nie miał wyjścia, lingwistyczny knebel. Gdybyś tak, dziadku Škvorecký, nie pisał, zaśliniony, o biustach (wiem, że je wielbisz, ale bez klasy), ale o własnych jajeczkach i fujarce. Skurczyłaby się dziadkowa proza? Nie uważam.
Mimo tych ostatnich uwag polecam Škvoreckego, by wzruszyć się, popłakać, zrozumieć, współodczuwać oraz zobaczyć, że coś się nam jednak udało. Zaprzeszły czas, gdy pisał Škvorecký, nie powinien rzutować na współczesny odbiór jego prozy. Ale podpowiada, i bardzo dobrze, że dzisiaj Josef Škvorecký musiałby zmienić styl opowiadania anegdot, a nawet język. Dziadku Josefie, dałbyś sobie radę!
Josef Škvorecký, „Gorzki świat”, z czeskiego przełożyli Andrzej S. Jagodziński i Jan Stachowski, wydawnictwo Czarne
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.