– Domy w Gdyni miały pozaokrąglane narożniki, ale to było cholernie twarde miasto, w którym faceci walczyli z innymi facetami o przetrwanie. Dosłownie: wyrywali sobie pracę, stanowiska, bili się, demolowali pośredniak. To było trudne do życia miasto bezlitosnej walki. Możliwe, że gdyby kobiety miały więcej do powiedzenia, byłoby trochę łatwiej – mówi Grzegorz Piątek, autor wydanej właśnie książki „Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920–1939”.
Krytyk architektury i pisarz Grzegorz Piątek w 2020 roku w „Najlepszym mieście świata” opowiedział o powojennej odbudowie Warszawy, tym razem przygląda się przedwojennej Gdyni – miastu budowanemu od podstaw. Wypromowany w latach 30. XX wieku mit miasta z morza i marzeń działa do dziś. Piątek nie daje się temu zwieść. Ledwo przemyka Świętojańską, trochę zabawia przy wytwornym skwerze Kościuszki, zatrzymuje się przy 10 Lutego, bo tam zdarzyło się dużo dobrego dla architektury – i tyle tego glamouru. Idzie dużo dalej, by sprawdzić, jak żyli robotnicy, którzy budowali port, czym kierowali się urzędnicy, którzy planowali miasto, kim byli gdynianie i gdynianki i co na to wszystko władza.
W „Gdyni obiecanej” Grzegorz Piątek kwestionuje gdyński mit. Nie odbierając zasług zasłużonym, pyta o cenę sukcesu i jego rzeczywisty wymiar. Pisze, swoim zwyczajem, porywająco.
Badając współczesną Gdynię, pytam różne osoby o jedno słowo kojarzące im się z miastem. Twoją odpowiedź znalazłam w książce. Wydaje mi się, że byłoby to „niestety”.
Wiele opinii o przedwojennej Gdyni zaczynało się od tego słowa. Planując budowę portu na przyznanym Polsce krótkim kawałku wybrzeża, rozbudzono wielkie nadzieje, stąd właśnie tytuł książki: „Gdynia obiecana”. Bo wiele osób i instytucji dużo sobie po tej budowie obiecywało. Ludzie ciągnący tam do pracy oczekiwali, że się wzbogacą lub wyjdą z nędzy. Urbaniści, że zbudują nowoczesne miasto przyszłości. Państwo, że zrobi z Gdyni wielki projekt wychowawczy i propagandowy. Tymczasem nawet z tym był problem, bo w bezpośrednim zetknięciu Gdynia wcale nie była miastem reprezentacyjnym. Oczywiście miała wspaniałe wyjście na morze i Molo Południowe, które do dzisiaj robi wrażenie, ale śródmieście było kupiecką dzielnicą kamienic, dziur w zabudowie, sklepów, sklepiczków, wielu niedokończonych budynków, nieotynkowanych, wyciągniętych tylko do pierwszego piętra. Urbaniści mieli rozsądne pomysły, ale radni i właściciele nieruchomości rzucali im kłody pod nogi.
„Niestety nikt nie wywłaszczył terenów pod budowę miasta” – piszesz, wyliczając gdyńskie „niestety”. To niesamowite.
Państwo wykupiło ziemię pod budowę portu, ale – niestety – nie zadbało o to, by od razu zaplanować miasto czy zbudować mieszkania dla osadników. Centrum stopniowo nabierało kształtu, ale ponad połowa ludzi pracujących przy budowie Gdyni mieszkała bez prądu, wody, kanalizacji w tymczasowym budownictwie, co oznaczało najczęściej budy, baraki, namioty, szałasy. Z okolic śródmieścia dzielnice nędzy szybko usunięto, ale przybywało ich na peryferiach. Niektóre zresztą przetrwały do naszych czasów.
Podajesz dane z 1936 roku: prąd docierał do 46 proc. budynków w Gdyni. Prawie 40 proc. nie miało dostępu do żadnych wygód, co było najgorszym wynikiem w Polsce.
To była wielka tragedia Gdyni. Piszę o tym, żeby zrównoważyć obraz tej epoki, który koncentruje się na tym, co się udało – nowoczesnym porcie, kilkudziesięciu komfortowych kamienicach i paru gmachach państwowych. Tymczasem to nawet nie była wisienka na torcie, bo trudno mówić o torcie. Raczej warstwa lukru na pajdzie czerstwego czarnego chleba.
Gdynia: Symbol sukcesu, modernizmu i nowoczesności
Dlaczego zająłeś się Gdynią?
Zajmuję się architekturą XX wieku, zawsze interesowałem się modernizmem, więc zawsze z przyjemnością jeździłem do Gdyni, czytałem o niej, zwiedzałem. Poza tym w 2017 roku mój ówczesny chłopak Przemek dostał pracę na północy Polski i zamieszkaliśmy w Trójmieście – najpierw w Gdyni, potem w Gdańsku. Ja wprawdzie dużo czasu spędzałem w Warszawie, ale jednak przez trzy lata mogłem pochodzić po Gdyni, poczuć ją. Książka nie była więc zleceniem: „teraz napisz o jakimś modernistycznym mieście”, bo do Gdyni mam uczucia. Lubię ją, dobrze wspominam mieszkanie tam, miło było mieć w promieniu kwadransa plażę, las i wszystko, co jest potrzebne do życia w mieście. Ponieważ jednak zobaczyłem, że Gdynia nie kończy się na pięknym centrum, poznałem peryferie i prawdę historyczną, to moje uczucia stały się bardziej złożone niż wcześniej.
Co ciekawe, „Najlepsze miasto świata” pisałem głównie w Trójmieście, a „Gdynię obiecaną” w Warszawie, tylko czasami jeżdżąc do Gdyni.
Wystarczy spędzić tutaj kilka dni, żeby dostrzec, jak silnie wciąż działa mit przedwojennej Gdyni: symbolu sukcesu, modernizmu, nowoczesności. Jak sądzisz, czemu on przetrwał?
Gdynię zsakralizował Stefan Żeromski, zanim ona w ogóle powstała. W 1922 roku opublikował „Wiatr od morza” zawierający poetycką wizję portu i miasta. Było to kilka miesięcy przed ostateczną decyzją o budowie portu i kilka lat przed oficjalnym założeniem miasta. Ciekawe było dla mnie odkrycie, że początkowo nie było pewne, czy port należy budować tu, czy może lepszy będzie Tczew. Gdynia rosła więc wśród wielu wątpliwości. Intensywna propaganda pojawiła się w latach 30., ale okazała się tak skuteczna, że działa do dziś. Określenia „miasto z morza i marzeń”, „najlepszy interes, jaki zrobiła Rzeczpospolita”, „okno na świat” funkcjonują cały czas. Przetrwały nawet PRL, choć po wojnie Gdynia jako symbol sanacji znalazła się na cenzurowanym.
Może właśnie dlatego? Gdynianie, pozbawieni splendoru, wyszlifowali wspomnienia sprzed wojny?
Na pewno. Im bardziej szary był PRL, tym bardziej idealizowano przedwojenne czasy, kojarzono je z elegancją i dobrobytem. To normalne. Ale już w latach 70. ta nostalgia weszła do oficjalnej narracji, bo opowieść o sukcesie, skoku cywilizacyjnym, narodowym wysiłku pasowała do gierkowskiego „Polak potrafi”. Przedwojenny wicepremier Eugeniusz Kwiatkowski, wielki orędownik budowy Gdyni, w 1948 roku wyrzucony z Wybrzeża, w 1972 roku został odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. W 1976 roku zorganizowano huczne obchody pięćdziesięciolecia Gdyni, przyjechali Gierek i Jaroszewicz, przy Dworcu Morskim wmurowano tablicę upamiętniającą nieżyjącego już wtedy Kwiatkowskiego. Odwoływano się do Gdyni przy budowie Portu Północnego w Gdańsku. Słowem, za Gierka można już było Gdynię otwarcie gloryfikować. I mit wrócił na dobre.
Gierek doszedł do władzy po tym, jak w grudniu 1970 roku wojsko i milicja spacyfikowały wystąpienia robotników na Wybrzeżu. W Gdyni zginęło wtedy 18 osób. Pamięć o tych protestach jest silna. O strajkach z lat 30. wiedzą chyba tylko badacze.
Strajki wybuchały jeden po drugim, a w 1936 roku nawet polała się krew. Było przeciw czemu się buntować: brakowało mieszkań, pracy, było drogo – najdrożej w Polsce. Na gruncie tej frustracji PPS nie tylko wygrała tam wybory samorządowe w 1939 roku, ale też zbudowała silną społeczność w mieście, do którego każdy przecież dopiero co przyjechał. Powstały klub sportowy, czytelnia, prasa, związki zawodowe, wreszcie Gdyńska Spółdzielnia Mieszkaniowa, która nie zbudowała dużo, ale działała w trudnych warunkach. Ojcem tego sukcesu był szef miejscowej PPS Kazimierz Rusinek.
Dla mnie to jest pouczająca – również na nasze czasy – historia o tym, że w państwie autorytarnym, w którym jest coraz mniej miejsca dla opozycji, można zmobilizować się przeciwko władzy, zorganizować się i w konstruktywny sposób walczyć o swoje. Szkoda, że historia buntów lewicy przeciwko sanacyjnej władzy ciągle jest wymazana.
We wrześniu, przy okazji obchodów stulecia decyzji o budowie portu, odsłonięto w Gdyni pomnik – ławeczkę, na której siedzą, rzecz jasna, Eugeniusz Kwiatkowski i Tadeusz Wenda. Czytając twoją książkę, zamarzyłam, choć wiem, że to politycznie niemożliwe, o takiej ławeczce dla Franciszka Sokoła i Kazimierza Rusinka.
Byłoby to bardzo piękne, bo pokazujące, że historia nigdy nie jest jednowymiarowa. Franciszek Sokół był komisarzem rządzącym Gdynią w latach 30. z nadania Warszawy. Był superburmistrzem, miał większe moce niż normalny burmistrz, bo zarządzał nie tylko działaniem miasta, ale miał też pod kontrolą policję czy cenzurę. Przed wojną Sokół i Rusinek stali na politycznych antypodach, ale po ataku Niemców obaj zostali w Gdyni i zgodnie pomagali w obronie. Potem trafili do jednej celi, siedzieli w tych samych obozach. Po wojnie, gdy Sokół został wyrzucony z Wybrzeża, Rusinek załatwił mu pracę w Warszawie. Obaj zawsze wyrażali się o sobie pochlebnie.
Myślę, że mieli Gdynię w sercu do końca życia.
Grzegorz Piątek: Rozmiary antysemityzmu w Gdyni były dla mnie szokującą nowością
Z impetem przekłuwasz balon propagandy. I odkrywasz na przykład, że Gdynia była miastem konserwatywnym i antysemickim.
Gdynia najczęściej jest przedstawiana jako projekt modernizacyjny, skok w przyszłość, dopisuje się do tego, niejako z automatu, skojarzenia związane ze zmianą społeczną, z otwartością, kosmopolityzmem. Jednak Gdynia była miastem, w którym było dużo konserwatyzmu i ksenofobii. Przyznam, że o ile mogłem się spodziewać, że pokazowe miasto reżimu nie było demokratyczne, o tyle rozmiary antysemityzmu były dla mnie szokującą nowością.
Opierałem się na świetnie udokumentowanej książce Jarosława Drozda o gdyńskich Żydach. Okazuje się, że bardzo prawicowe poglądy miało mieszczaństwo, ówczesna klasa średnia. W śródmieściu wybory wygrywała endecja. Do jednej z mitycznych kawiarni U Fangrata, gdzie spotykała się gdyńska socjeta, od połowy lat 30. nie wpuszczano Żydów.
Jest taka rozdzierająca serce historia o tym, że gdy w 1938 roku Żydzi zaczęli masowo uciekać z Gdańska po nazistowskich pogromach, to polska policja i straż graniczna zawracały ich z granicy. Urządzali regularne pushbacki w paszczę lwa. Komisarz Franciszek Sokół pisał w tajnych raportach, że musi to robić, bo nastroje w Gdyni są tak antysemickie, że on nie może sobie pozwolić na to, by było tu jeszcze więcej Żydów. A było ich w szczycie 4,5 proc., o wiele mniej niż w innych dużych polskich miastach. A i tak kłuli gdynian w oczy.
Dlaczego?
Po pierwsze większość ludzi napłynęła do Gdyni z Pomorza i Wielkopolski, gdzie silne były endecja i nastroje antysemickie. Przywieźli te poglądy ze sobą i wierzyli, że budując miasto od nowa, mogą po prostu Żydów nie wpuścić. Po drugie bali się konkurencji. Uważano, że Żydzi zabierają Polakom pieniądze, miejsca pracy, klientów – w handlu i w prestiżowych zawodach związanych z prawem czy medycyną. Były nawet paranoiczne teorie, że Żydzi współpracują z Niemcami, żeby zabrać Polakom Pomorze. Antysemityzm chodzi pokrętnymi drogami.
Dotarłeś do zapomnianej młodszej siostry Gdyni – włoskiego miasta Littoria, z którym w czasach Mussoliniego wymieniły się prezentami.
Littoria była pokazowym miastem faszystowskich Włoch zbudowanym, podobnie jak Gdynia, od zera. Nawet jeszcze bardziej od zera, bo na osuszonych bagnach kilkadziesiąt kilometrów od Rzymu. Tak jak Gdynia, służyła propagandzie jako wzór sukcesu.
Nasze władze chętnie porównywały Gdynię do Littorii, choć te porównania – poza tym, że politycznie wstydliwe – wypadały na niekorzyść Gdyni. Littoria była o wiele sensowniej budowana, rozwijała się według planu. Nie było tak jak w Gdyni, że najpierw sprowadzili się ludzie, a potem myślano, gdzie dzieci mają pójść do szkoły. Tam szkoły, mieszkania, ratusz, sądy powstały jednocześnie. Littoria miała służyć jako przykład dla Gdyni, a okazała się lustrem tego, co w Gdyni nie wyszło.
„Gdynia obiecana”: Gdynia była miastem zbudowanym przez mężczyzn dla mężczyzn
Przywołujesz kuriozalny postulat, by nazwać Gdynię Piłsudskiem. Autor tego pomysłu uzasadniał: „Niech nie żeńska Gdynia kokietuje zalotnie Gdańsk, lecz męski Piłsudsk poważnie zaszumi banderą Rzeczpospolitej”. Trochę to śmieszne, ale wiele mówiące. Przypomina, że w tej historii prawie nie ma kobiet.
Była garstka. Z architektek głównie Eliza Unger i dojeżdżająca z Warszawy Helena Morsztynkiewicz, poza tym kilka nazwisk, ale bez większego dorobku. Tak było w prawie każdej dziedzinie. W książce pojawiają się dziennikarki, malarki, nauczycielki, restauratorki, ale Gdynia była miastem zbudowanym przez mężczyzn dla mężczyzn. Była tam Marynarka Wojenna, czyli żołnierze, mężczyźni pracowali w porcie, na budowach i w magazynach, bo wymagało to fizycznej siły. Kobiet było proporcjonalnie mniej niż w innych polskich miastach.
Gdy przed samą wojną urbaniści obmyślali zarys dzielnicy reprezentacyjnej, nadali jej męski, nawet mężny rys. Bazylika, ratusz, obelisk miały stanąć przy wielkim placu najlepiej nadającym się do defilad i uroczystości państwowych. Planowali stereotypowo męskie funkcje związane z siłą i reprezentacją. Wygoda czy jakość życia w tej wizji się nie liczyły.
Myślisz czasem, co by było, gdyby Gdynię współtworzyły kobiety?
To brzmi stereotypowo, ale sądzę, że Gdynia byłaby wtedy mniej kanciasta, byłaby bardziej miękka. Tymczasem domy, owszem miały pozaokrąglane narożniki, ale miasto było cholernie twarde, bardzo trudne do życia. Tu faceci walczyli ze sobą o przetrwanie. Dosłownie: wyrywali sobie pracę, stanowiska, bili się, wybijali szyby w pośredniaku. Demolowanie urzędu pracy powraca w policyjnych raportach co parę miesięcy. Słowem, było to miasto bezlitosnej walki. Może gdyby kobiety miały więcej do powiedzenia, to powstałoby więcej wygodnych i tanich osiedli, może byłby park, może ktoś zbudowałby przedszkole. Ale to science fiction, w tamtych czasach kształcono już urbanistki, ale o losie miast decydowali mężczyźni.
„Tu Polska miała uciec do przodu, z wieku dziewiętnastego w dwudziesty. Problem w tym, że w tę podróż zabrała samą siebie” – piszesz. Gdynia miała być lepszą Polską, a wzięła z niej co najgorsze?
Nie, nie. To, co dobre – też. Jakość architektury jest reprezentacją tego, co było dobre w ówczesnej polskiej architekturze. W Gdyni obudził się też autentyczny duch zaradności, przedsiębiorczości. Były tu pieniądze, więc kto je miał, mógł miło spędzać czas w kinach, kawiarniach i na dansingach.
Nie można też zapominać, że to w ogóle były niewesołe, brutalne czasy nędzy, bezrobocia, deficytu budżetowego, rosnącego despotyzmu władzy. Trudno oczekiwać, żeby Gdynia się od tego uchroniła. To wszystko, o czym mówimy, wydarzyło się w ciągu kilkunastu lat, w czasie których powstał port i chaotyczne, ale jednak miasto. Mimo wszystkich wad to był sukces. Projekt został przerwany przez wojnę.
Potem okazało się, że przedwojenne plany urbanistyczne, których nie zdążono wcielić w życie, były tak dobre, że procentują nadal. To, że dziś Gdynia uchodzi za miasto harmonijne, wygodne do życia, zgrabnie wpisane w krajobraz, jest świadectwem tego, że coś dobrego, wprawdzie na papierze, zadziało się w Gdyni. Dzięki temu, że nie zostało to zakwestionowane ani podczas okupacji, ani w PRL, pozwoliło na ciągłość myślenia, która sprawiła, że mamy Gdynię, po której z przyjemnością spacerujemy i zazdrościmy tym, którzy tam mieszkają.
W książce często używasz rodzinnych metafor. Poznajemy młodszą siostrę Gdyni, piszesz o jej rodzicach, w wywiadzie dla „Polityki” powiedziałeś, że Gdynia była córką Warszawy. A ty? Kim jesteś w tej rodzinnej układance?
Czuję się przyjacielem rodziny, który przygląda się z dystansu, ale utrzymuje stały kontakt. Chętnie wpadam w odwiedziny.
Książka „Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920–1939” Grzegorza Piątka ukaże się 12 października 2022 roku nakładem Wydawnictwa W.A.B.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.