Marta nie zachorowała nagle. Tak naprawdę to nawet nie wiadomo kiedy. Wirus HPV atakował ją powolutku. Najpierw były złe wyniki, potem gorsze i gorsze, a na końcu wycięcie macicy.
Dziewczyny, badajcie się! To chyba najważniejsza rzecz, której nauczyła mnie moja historia. Profilaktyka i pewność siebie. Bez tego można zginąć. Dosłownie. Mam poczucie, że gdybym nie wyważyła drzwi kilku gabinetów, uparcie nie wydzwaniała do przychodni i się nie zawzięła, to mogłoby mnie już tu nie być. Oczywiście nie umiałam tego od samego początku, nauczyło mnie tego życie i mój narzeczony, który przez całą tę przeprawę mocno mi kibicował. A raczej mobilizował mnie, żebym ufała swoim odczuciom, a niekoniecznie lekarzom. Ci niestety zawiedli.
Wirus HPV: Cytologia prawdę ci powie
Moja historia zaczęła się kilka lat temu od rutynowego badania cytologicznego. Wyszło źle i lekarka bez słowa wypisała mi skierowanie do szpitala. Postanowiłam je zignorować, ale w zamian zajęłam się szukaniem lekarza, który jeszcze raz spojrzy na wyniki. Z polecenia trafiłam do ginekologa gwiazd. Profesora o wielkiej renomie i specyficznym sposobie bycia. Odwiedzałam go regularnie przez dwa lata. I przez cały ten czas byłam uspokajana na wszystkie sposoby. Wynik cytologii się nie zmieniał, teczka puchła od badań, portfel się kurczył. Myślę, że lekką ręką wydałam u gwiazdora 20 tysięcy złotych. W końcu moja cierpliwość się skończyła, tym bardziej że wyniki się pogarszały. Wirus HPV się namnażał, a lekarz uparcie powtarzał, że najlepsze w moim przypadku będą dieta i regularnie zażywany heviran. Od tej kuracji zaczęłam mieć problemy z nerkami, ale profesor je ignorował. Zdesperowana, znalazłam specjalistę od nowotworów szyjki macicy w Krakowie. Kiedy ten zobaczył moje wyniki, zareagował gwałtownie. Nakrzyczał na mnie, że noszę w sobie tykającą bombę, i natychmiast muszę udać się do szpitala. I może nawet bym poszła, gdyby nie lockdown, który ogłoszono kilka dni po tej wizycie.
Byłam zupełnie bezradna. Zakażenie wirusem HPV, czyli wirusem brodawczaka ludzkiego, nie przynosi żadnych dolegliwości, więc trudno było mi się zmobilizować, żeby znów pójść do lekarza. Do tego wszystkie przychodnie przeszły w tryb zdalny i co rusz słyszałam, że mogą mi zaoferować teleporadę. A ja pilnie musiałam mieć zrobioną kolposkopię, czyli dokładne badanie szyjki macicy za pomocą kolposkopu – rodzaju powiększającego szkła. Odbijałam się od ściany. Najpierw dzwoniłam do przychodni codziennie, potem raz na tydzień, w końcu raz na miesiąc. Zaczęłam sama się oszukiwać, że problemu nie ma. Wtedy do akcji wkroczył mój narzeczony i po prostu kazał mi się tym zająć. Po raz kolejny znalazłam siłę, by poszukać specjalisty. Z polecenia trafiłam do profesora onkologii. Nie zajmował się co prawda ginekologią, ale podczas wizyty wykonał szybki telefon do ordynator oddziału jednego ze szpitali i kazał od razu jechać na izbę przyjęć. Koszt tej usługi to, bagatela, 650 złotych. Ale i tak jestem mu bardzo wdzięczna.
Syrenki na gigancie
Dalej potoczyło się dość szybko. W szpitalu zakwalifikowano mnie na zabieg pętlą elektryczną, który polega na wycięciu zakażonego miejsca w szyjce macicy. Szybka operacja w pełnym znieczuleniu, po której usłyszałam już dobrze mi znane: „zadzwonimy do pani”. Znów nikt ze mną nie porozmawiał, nie powiedział, jaki może być dalszy przebieg choroby, jak mogę się po tym wszystkim czuć. Zrobili i wypisali do domu. Po trzech tygodniach telefon zadzwonił i usłyszałam, że lekarze wycięli całe ognisko zakażenia i jestem zdrowa. Nie byłam. Ale wtedy jeszcze miałam dużo zaufania do służby zdrowia. Czułam, że nadal coś jest nie tak, ale kiedy zgłosiłam się na badanie, usłyszałam, że histeryzuję i że za mało czasu upłynęło, żeby ewentualnie było wiadomo. Na fali ozdrowienia zgodziłam się na założenie przez kolejnego, oczywiście poleconego, ginekologa spirali. Po zabiegu może występować plamienie. Ja krwawiłam non stop przez pół roku. Bałam się znowu iść do lekarza, ale czułam, że balansuję na granicy.
Z pomocą przyszła grupa na Facebooku, którą wynalazłam podczas samodiagnozowania się za pomocą Google’a. Nazywa się „Syrenki na gigancie” i zrzesza dziewczyny z nowotworami ginekologicznymi. Dostałam tam nie tylko wsparcie, ale i ogrom wiedzy. To miejsce, gdzie normą jest zaczynanie dnia postem: „Cześć, mam dziś dziwne upławy”. „Syrenki” przekonały mnie, że powinnam jeszcze raz przebić się przez służbę zdrowia i zawalczyć o swoje zdrowie. Zapisałam się do kolejnego lekarza ordynatora i znów wylądowałam na zabiegu pętlą elektryczną. Przy okazji usłyszałam, że ginekolog, który założył mi spiralę, musiał być kretynem. To był moment, w którym już straciłam grunt pod nogami i zaufanie do lekarzy. Zabieg okazał się niemożliwy z przyczyn anatomicznych i musieli usunąć mi całą szyjkę macicy. To był sierpień 2021 roku. Po wszystkim czułam się dziwnie, więc po dwóch tygodniach, mimo strachu, zdecydowałam się wrócić na izbę przyjęć. Tam potraktowano mnie okropnie. Lekarka sugerowała, że sobie coś ubzdurałam, i kazała kilka godzin czekać na korytarzu. Wróciła skruszona. Okazało się, że zmiany są nowotworowe i muszą usunąć mi całą macicę. Nagle zrobiło się miło i z rozhisteryzowanej pacjentki stałam się kobietą, która wymaga opieki. Lekarka zapytała, czy planuję jeszcze dzieci, bo jeśli tak, to powinnam zajść w ciążę w najbliższym czasie. Byłam z tym poukładana. Przeczuwałam, że tak to się skończy. Jestem matką nastolatka i nie miałam w planach więcej dzieci. Z marszu zdecydowałam się na operację, która była zwieńczeniem mojej kilkuletniej tułaczki. 13 września trafiłam na stół, a po 48 godzinach wypisano mnie do domu. Znów bez słowa.
Tabu HPV
Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Po kilku tygodniach przyszły wyniki histopatologiczne. Macica była zdrowa, ale wycięto ją profilaktycznie – prędzej czy później wirus by zaatakował. Po samej operacji czułam się dobrze, ale przez kilka tygodni byłam wyjęta z życia zawodowego. Dla osoby, która prowadzi firmę cateringową, to spory cios. Poza tym przez cztery miesiące nie mogłam uprawiać seksu, ten po operacji jest już inny niż przed nią. O tym nikt nie mówi.
Zarażenie wirusem HPV jest nadal tematem tabu. Kiedy na Instagramie opisałam swoją historię, dziewczyny w prywatnych wiadomościach pytały mnie, co to jest, albo przyznawały, że nigdy nie zrobiły cytologii. Wiedza u nas kuleje. Raka szyjki macicy, którego główną przyczyną jest właśnie infekcja wirusem brodawczaka ludzkiego, diagnozuje się co roku w Polsce u przeszło 3,5 tysiąca kobiet. Dla ponad połowy z nich okaże się on śmiertelny. To niemal najwięcej w Europie. We Francji od lat 90. wszyscy są szczepieni na HPV, u nas to kwestia wyboru.
Moja historia była dla mnie nauczką i lekcją pokory. Nastałam się na szpitalnych korytarzach i poczułam, co to znaczy przedmiotowe traktowanie. Jednocześnie, kiedy czytam historie dziewczyn na facebookowej grupie, wiem, że miałam dużo szczęścia. Obeszło się bez chemii, nie musiałam walczyć o życie. Choroba będzie ze mną już na zawsze. Ze mną i z moją rodziną, bo to aspekt, o którym rzadko się mówi. Choruje całe plemię, nie tylko ten, kto bezpośrednio jest narażony.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.