Film „Lśnienie” w reżyserii Stanleya Kubricka z 1980 roku na podstawie powieści Stephena Kinga przeszedł do historii kina. Klasyk horroru przeżywa dziś drugą młodość, zyskując coraz to nowe interpretacje.
Miałam 10 lat, kiedy zetknęłam się ze „Lśnieniem” po raz pierwszy.
To była wczesna jesień, może jeszcze lato, tata zabrał mnie i mojego młodszego brata na wycieczkę w góry. Trasa szybko zaczęła nam się dłużyć, więc ojciec, z zawodu aktor, postanowił zabawić nas różnymi historiami. Szybko zorientował się, że te z dreszczykiem budzą w nas największe emocje. Dzięki modulacji głosu i pauzom w odpowiednich momentach był w stanie sprawić, że przejęci fabułą zapominaliśmy o wzniesieniach do pokonania.
Za inspirację do opowiadanych historii często służyły mu filmy. Był wśród nich „Omen” Richarda Donnera (nigdy później nie odważyłam się go obejrzeć), był „Szósty zmysł” M. Nighta Shyamalana, było także „Lśnienie” Stanleya Kubricka. Górski hotel sugestywnie działał na naszą dziecięcą wyobraźnię – w końcu byliśmy wtedy w Zakopanem, a sezon zmierzał powoli ku końcowi. Coś w tej opowieści sprawiło, że wiele lat później, już w dorosłym wieku, intuicyjnie odczuwam do twórczości reżysera „Oczu szeroko zamkniętych” dystans i respekt. Jego kino do dziś spowite jest dla mnie aurą niesamowitości – tą samą, którą czułam, słuchając o przypadku Jacka Torrance’a, który z powodu „nadmiaru pracy i braku zabawy stał się znudzonym chłopcem” (oczywiście w wersji stosownej do naszego wieku).
Horror „Lśnienie” powstał na podstawie powieści grozy Stephena Kinga
Raz, to analizować „Lśnienie” jako film, który odmienił oblicze kinematografii, a dwa – jako zdarzenie kulturowe, które do dziś odbija się echem pod postacią cytatów, memów oraz snutych przez rodzica nowoczesnych baśni.
Zacznijmy od tego pierwszego.
„Lśnienie” (1980) Kubrick nakręcił w wieku 52 lat – był to jeden z ostatnich filmów w jego karierze. Od premiery „Barry’ego Lyndona” minęło już pięć lat, a reżyserowi „Mechanicznej pomarańczy” (1970) chodziło po głowie nakręcenie horroru. W ręce wpadła mu wówczas proza Stephena Kinga inspirowana historiami o nawiedzeniach hotelu Stanley w Kolorado. Pisarz odnosił się w niej do swoich prywatnych doświadczeń wyniesionych z wizyty w amerykańskim kurorcie, gdzie w pokoju nr 217 przeżył wypełnioną koszmarami sennymi noc.
Koncepcja na dreszczowiec chwyciła, choć nie obeszło się bez modyfikacji. Scenariusz napisany przez Kubricka we współpracy z pisarką Diane Johnson bazował luźno na powieści autora „Misery”. Twórcy zdecydowali się potraktować historię o rodzinie nadzorującej górski hotel jako pretekst do opowiedzenia przewrotnej baśni o traumie dziecka ściganego przez potwora zaklętego w postać ojca. Za inspirację posłużyły im teorie Zygmunta Freuda i eseje Bruna Bettelheima na temat genealogii i znaczenia bajek.
„Lśnienie” stało się filmem kultowym, choć zaraz po premierze nie osiągnęło sukcesu
Nikt się nie spodziewał, że zdjęcia, zamiast zaplanowanych 25 tygodni, potrwają aż 13 miesięcy. Absurdalna liczba dodatkowych ujęć wpłynęła przede wszystkim na aktorów, doprowadzając ich do skrajnych stanów – od apatii po histerię (scena na schodach z Wendy i Jackiem miała podobno aż 127 powtórzeń). Trudno nie wspomnieć o sposobie traktowania Shelley Duvall, nad którą Kubrick miał się znęcać, poniżając i wyśmiewając ją na planie. Dziś, z całą wiedzą na temat nadużyć wobec kobiet w przemyśle filmowym, stosowana w ten sposób metoda Stanisławskiego wzbudza tym większy moralny sprzeciw.
Pomimo nieplanowanych opóźnień nakręconemu za 19 milionów dolarów filmowi udało się szybko zarobić ponaddwukrotnie więcej. Choć cieszył się dobrymi wynikami finansowymi, opinie krytyków były mieszane. Obraz nie spodobał się też samemu Kingowi. – Reżyseria Kubricka jest dobra, ale bez serca. Technicznie rzecz biorąc, film jest bez zarzutu, a gra aktorska świetna, ale film nie jest przerażający – miał powiedzieć po seansie (w 2013 roku pisarz wydał powieść „Doktor Sen” o życiu Danny’ego Torrance’a po jego pobycie w Overlook, która została zekranizowana przez Mike’a Flanagana).
Film pominęła także Akademia typująca kandydatów do Oscara, jednak został dostrzeżony w pierwszej edycji Złotych Malin, otrzymując nominację za reżyserię i rolę Shelley. Popularność – jak większość dzieł tego reżysera – „Lśnienie” zyskało dopiero po latach, okazując się hitem kaset wideo i DVD. Reszta, jak to się mówi, jest historią.
„Lśnienie” przeżywa drugą młodość na fali popularności horrorów
Horrory przeżywają dziś drugą młodość. Od klejących się od krwi slasherów przez blockbusterowe propozycje pokroju „To” (2017) czy „Cichego miejsca” (2018) po art house’owe produkcje studia A24 sygnowane nazwiskami Roberta Eggersa lub Ariego Astera – horror z kina ściśle gatunkowego staje się jedną z najciekawszych obecnie przestrzeni artystycznych eksperymentów.
„Lśnienie” niejako zapoczątkowało ten proces jako obraz stylistycznie chłodny i niejednoznaczny, w którym strach to tylko jeden ze środków artystycznych, a nie cel sam w sobie. To film autorski, wciąż nieprzeciętnie majestatyczny i sugestywny, epicki już od sceny otwarcia (między innymi dzięki niepokojącej ścieżce dźwiękowej), jednocześnie przewrotnie dowcipny i traktujący siebie aż nazbyt serio (może stąd te nominacje do Złotych Malin?). Z tego obrazu współczesna kinematografia czerpie do dziś: takie sceny, jak zalewające lobby morze krwi, auto przemierzające pustkowie czy motyw dzieci, które widzą i czują więcej niż dorośli, na stałe weszły do repertuaru produkcji z dreszczykiem. Nie wspominając już o ikoniczności frazy (podobno zaimprowizowanej na planie przez Nicholsona) „Here’s Johnny”.
Jako fenomenowi kulturowemu jego markę w przestrzeni internetowej przedłużają także gify i memy: obrazki przedstawiające Jacka Torrance’a z uniesioną w górę siekierą i twarzą wykrzywioną w grymasie stanowią popularny komentarz do codziennych wydarzeń. Przebranie w strój demonicznych bliźniaczek to z kolei kostiumowy pewniak na Halloween. Perfekcyjnie skomponowane kadry, ekspresyjna gra aktorska i wyrazista filmowa estetyka działają dziś w oderwaniu od samego obrazu, tworząc legendę rodziny Torrance’ów na tych samych prawach, co psychodeliczna fabuła.
Siła „Lśnienia” drzemie w niedopowiedzeniu
Samo „lśnienie” to coś na kształt umiejętności porozumiewania się bez słów. Ale nie tylko: można je rozumieć jako odbieranie pozazmysłowych sygnałów wysyłanych przez przestrzenie w określonych okolicznościach. To umiejętność pozarozumowego odczytywania przeszłości miejsc, które „są jak ludzie. Jedne lśnią, inne nie”.
Podobnie jest z filmami. Film Kubricka z całą pewnością lśni nawet za pośrednictwem snutej na górskim szlaku opowieści. Jego siła leży w niedopowiedzeniu, umiejętnym operowaniu niewiadomą i ciągłym podtrzymywaniu poczucia niepokoju.
Wpisana w obraz niejednoznaczność podatna jest na swobodne interpretacje, których na przestrzeni lat zebrało się bardzo wiele. Rob Ager w swoich esejach na YouTubie rozkładał na czynniki pierwsze trudny do zmapowania układ hotelu Overlook czy motyw molestowania dzieci. Z kolei w popularnym dokumencie „Pokój 237” (2012) autorzy zebrali liczne fanowskie analizy, traktujące film jako metaforę kolonializmu, Holocaustu czy zła dokonanego przez amerykańskie elity. Liczba różnorodnych odczytań dowodzi, że źródło „Lśnienia” się nie wyczerpuje. Wręcz przeciwnie – z upływem lat horror bogaci się w nowe konteksty, jakim na pewno stały się kwarantanny COVID-19 i rozpad pozornie oswojonej rzeczywistości. W warunkach pandemicznej izolacji jakoś łatwiej nam zrozumieć tę niszczycielską „gorączkę odosobnienia”.
Wszystkie drogi prowadzą do klasyków
Ja sama widziałam film kilka razy i za każdym razem odnajduję w nim coś nowego. Dziś zwracam uwagę przede wszystkim na jego sugestywną topograficzność, w której hotel staje się zaklętą w przestrzeni pułapką o własnej osobowości. Miejscem na poły mitycznym i w pełni podmiotowym, próbującym porozumieć się z bohaterami swoim autorskim językiem. Wyraźnie wybrzmiewają też wątki frustracji biorącej się z niemocy twórczej – symbolicznej przemocy pustej kartki papieru, nad którą całymi dniami przesiaduje Jack. Czym będzie, gdy obejrzę go następnym razem? Trudno przewidzieć – już teraz wiem, że to nie moja ostatnia filmowa wizyta w hotelu Overlook. Bo tak to już jest z klasykami – prowadzą do nich wszystkie (nawet najbardziej zaśnieżone i wyboiste) drogi.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.