W czasie pandemii sytuacja kobiet jest jeszcze trudniejsza. Wiele z nich mówi o tym, że decydują się na aborcję, bo właśnie straciły pracę. Zgłaszają się też dziewczyny, które straciły dostęp do skutecznej antykoncepcji. Atmosferę niepokoju podsyca też sytuacja polityczna – mówi Natalia Broniarczyk. Pedagożka i edukatorka seksualna pracuje w telefonie zaufania fundacji „Aborcja bez granic”, skupiającej się na pomocy kobietom, którym odmówiono w Polsce aborcji.
Pamiętasz swoje pierwsze zetknięcie z tematem aborcji, która nie byłaby hasłem na plakacie, ale realnym doświadczeniem?
To było bardzo osobiste, bo w ciążę zaszła moja przyjaciółka. Miała 29 lat i nie czuła się gotowa na macierzyństwo, więc zaczęła szukać pomocy. Wtedy zdałam sobie sprawę, że pomimo dużej wiedzy o aborcji w kontekście prawa i polityki tak naprawdę ani ona, ani ja nie miałyśmy pojęcia, co robić. Po rzetelne informacje zadzwoniła na infolinię „Kobiety w sieci”. Dokładnie takiej, w jakiej ja pracuję teraz.
W jakim była wtedy stanie?
Była bardzo zagubiona i samotna. Czuła, że nie może podzielić się informacją o ciąży z bliskimi, bo zjadał ją wstyd. Nie chciała nikogo obciążać swoim problemem.
Wrażenie, że choć trochę panuje nad sytuacją, dawała jej książkowa wiedza o tym, jak krok po kroku będzie przebiegać aborcja. W jej głowie pojawiało się mnóstwo technicznych pytań. Jak bezpiecznie zamówić tabletki? Czy będzie bolało? Kiedy będę w stanie wrócić do pracy? Kiedy będę wiedziała, że już jest po?
Na infolinii otrzymała bardzo rzetelne informacje, nieobciążone jakimkolwiek światopoglądem. To było dla niej ważne, bo na własnej skórze przekonała się, jak różne argumenty i hasła, które często pojawiały się w naszych w dyskusjach, w praktyce okazały się nieprawdziwe.
Możesz podać jakiś przykład?
Przemawiało do nas zdanie: „Nikt nie chce aborcji”. Tymczasem ona przez trzy tygodnie od testu przeszukiwała internet wzdłuż i wszerz, kombinowała i zastanawiała się, skąd wziąć 2 tysiące złotych na ewentualny wyjazd za granicę na zabieg. Jej świat stanął na głowie. Marzyła, żeby obudzić się pewnego dnia i odzyskać swoje dawne życie. I kiedy to się w końcu wydarzyło, poczuła ulgę. Z perspektywy czasu przyznała sama przed sobą, że chciała tej aborcji.
Ostatnio usłyszałam zdanie, które utkwiło mi w pamięci: „Często to nie aborcja jest dramatem. Dramat rozpoczyna się w chwili, gdy ingeruje prawo”. Innymi słowy, restrykcyjnymi przepisami politycy wpychają aborcję do podziemia, a społeczeństwo tabuizuje problem. Ta spirala tylko się nakręca.
Niedawno na infolinię zadzwoniła dziewczyna, która w desperacji kupiła leki poronne na popularnym portalu. Zapłaciła za nie tysiąc złotych. W momencie wysłania pieniędzy na konto jej kontakt ze sprzedawcą urwał się, a ogłoszenie zniknęło. To było zwykłe oszustwo – ktoś wykorzystał jej fatalną sytuację i strach. Kiedy zadzwoniła do nas, była załamana. Powiedziała wprost: „Nie mam więcej pieniędzy i nie wiem, co mam zrobić”. Do tego wszystkiego w momencie bezsilności zwierzyła się siostrze, która zareagowała agresywnie. Zagroziła, że jeśli aborcja się odbędzie, wezwie policję. Oczywiście ta dziewczyna nie złamała prawa, więc policja nie mogłaby jej ukarać, ale pewnie nie obyłoby się bez przesłuchań i innych nieprzyjemności. Ale wiesz, co było dla mnie najtrudniejsze? To, że ona cały czas przepraszała. Choć była ofiarą, czuła się wszystkiemu winna.
Ta historia mogłaby się skończyć dramatycznie, ale na szczęście dziewczyna trafiła do nas. Fundacja „Aborcja bez granic” dysponuje funduszem dla osób w trudnej sytuacji materialnej. Poza psychicznym i merytorycznym wsparciem sfinansowaliśmy też jej lek poronny. Cały nasz kontakt z nią trwał dwa tygodnie, myślę, że pomogliśmy jej przejść przez najtrudniejszy czas.
Statystyki wskazują, że większość aborcji to nie decyzje młodych dziewczyn, tylko dojrzałych kobiet, które mają już rodziny i dzieci. A to oznacza, że podejmują tę decyzję ze świadomością wszystkiego, z czym wiąże się macierzyństwo.
To prawda. Dzwonią do nas kobiety, które mówią: „Nie jestem w stanie sobie na to pozwolić”. Często ukrywają swoją ciążę przez mężem, bo nie mogą liczyć na partnerską rozmowę. I decydują się na aborcję w domu, ale w ukryciu. Przechodzą przez ten proces milcząc, siedząc z domownikami na kanapie.
A technicznie da się to zrobić. Bo aborcja farmakologiczna może przypominać intensywną miesiączkę. Przy odpowiedniej wiedzy na temat sposobów radzenia sobie z bólem, przyjmując określone lekarstwa, można przejść przez ten proces samodzielnie i dyskretnie.
Tylko po co? Koszty psychiczne muszą być ogromne. To jest obraz druzgocącej samotności.
Tak, ale myślę, że prawdziwą przyczyną tej sytuacji jest stygmatyzacja. Chciałabym żyć w świecie, w którym kobiety mogą otwarcie rozmawiać o swoim ciele i stosunku do macierzyństwa z partnerami, siostrami, braćmi, rodzicami czy przyjaciółmi. Bo ta rozmowa to coś, co pomaga im w podjęciu najlepszej z możliwych decyzji.
Wcale nie jest tak, że na infolinię dzwonią wyłącznie zdecydowane dziewczyny. Najczęściej dzwonią poszukujące. Zadają mnóstwo pytań, a później rozważają możliwości. Przez kilka dni ważą w sobie decyzję i czasami oddzwaniają, mówiąc, że jednak zdecydowały się urodzić dziecko, bo wróciły do nich piękne wspomnienia. Inne nie mają na to siły.
Jest jeszcze jedna grupa. Wydaje mi się, że o nich mówi się najmniej. To kobiety, których płód ma wady genetyczne. One w świetle prawa mogłyby zostać poddane legalnej aborcji w szpitalu, ale z jakiegoś powodu system im na to nie pozwala.
To są chyba najbardziej wstrząsające historie. Kiedy pracowałam jako wolontariuszka w kolektywie Aborcyjny Dream Team, zgłosiła się do nas dziewczyna, którą wspieraliśmy wszyscy, bo tylko wspólnymi siłami byliśmy w stanie udźwignąć ten ciężar psychiczny. Tym razem ciąża była wyczekiwana. Jak się okazało, bliźniacza. W standardowym badaniu USG okazało się, że jeden z płodów nie rozwija się prawidłowo. Stwierdzono wady śmiertelne – zaawansowane wodogłowie, nie w pełni rozwiniętą twarzoczaszkę i narządy wewnętrzne. Wiadomo było, że chory płód zagraża zarówno drugiemu, zdrowemu, jak i matce. Pojawiło się pytanie, kto mógłby dokonać aborcji selektywnej, która była najbezpieczniejszym sposobem na donoszenie zdrowej ciąży. Nasza fundacja znalazła specjalistów, ale lekarze nie chcieli podjąć się zabiegu. Jeden powiedział szczerze, że choć ma umiejętności, nie zrobi tego, bo obawia się łatki aborcjonisty.
A jeśli nie ma zaangażowanego lekarza, system staje. Wbrew zaleceniom nie odbywa się zabieg. Kobieta nie ma wyjścia, musi czekać na poród.
Tak, ona trafiła do szpitala, gdzie przez kolejne miesiące po prostu leżała, a jej ciąża stała się ciekawym przypadkiem medycznym, więc zjeżdżali się do niej lekarze różnych specjalności, żeby robić badania i budować swoje kariery naukowe.
W końcu ta sytuacja skończyła się przyspieszonym porodem. Jedno z dzieci urodziło się zdrowe, drugie zmarło po 1,5 godziny. Matce nie pozwolono się z nim pożegnać, zostało jej odebrane od razu.
Rodzina była tak przytłoczona sytuacją, że nie zdecydowała się wystąpić na drogę prawną. Ich jedynym celem było otrząsnąć się z tego koszmaru i wrócić do normalnego rytmu.
To doświadczenie było też wstrząsem dla was, edukatorów fundacji, ale potrafiliście wyciągnąć z niego konstruktywne wnioski.
Zdaliśmy sobie sprawę, że jedyną szansą dla tej kobiety byłby wyjazd do zagranicznego szpitala. Rozpoczęliśmy więc współpracę z brytyjską organizacją Abbortion Support Network. Tak powstał projekt „Aborcja bez granic”. Od 2019 roku skupiamy się na pomocy kobietom, którym odmówiono w Polsce aborcji.
A co dzieje się teraz z infolinią? Domyślam się, że czas pandemii jest szczególnie trudny. Izolacja w domach, rosnące statystyki bezrobocia i przemocy domowej, brak dostępu do lekarzy specjalistów.
Tylko w marcu na numer „Aborcji bez granic” dzwoniono 554 razy, do tego około 1500 pytań wysłano przez komunikatory. Wiele osób mówi o tym, że decydują się na aborcję, bo właśnie straciły pracę. Ciąża, która jeszcze dwa miesiące temu byłaby przyjęta z nadzieją i troską, dziś okazuje się zbyt dużym wyzwaniem.
Zgłaszają się też kobiety, które 5-6 tygodni temu straciły dostęp do skutecznej antykoncepcji, bo przecież pozamykały się placówki ochrony zdrowia, skończyły się recepty na tabletki antykoncepcyjne czy tabletki „dzień po”. Dodatkowo atmosferę niepokoju podsyca sytuacja polityczna – projekt nowej ustawy całkowitego zakazu aborcji Kai Godek fatalnie wpływa na nastroje. Boją się wszyscy, również kobiety, które są w chcianej ciąży, chodzą na badania prenatalne i drżą na myśl, co mogłoby się wydarzyć, gdyby lekarz wykrył wadę.
Na szczęście nawet gdyby najczarniejszy scenariusz się wydarzył i ustawa weszłaby w życie, nasza fundacja „Aborcja bez granic” może dalej działać legalnie i wspierać kobiety w potrzebie.
Jeśli nie zgadzasz się z projetem „Zatrzymać aborcje” autorstwa Kai Godek, możesz przyłączyć się do protestu i zaapelować do rządzących, wystarczy podpisać się pod petycją online.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.