Jacek Dehnel przygląda się sprawie zabójstwa dokonanego pewnej mroźnej nocy 1931 roku. Co łączyło ofiary? Kto znalazł sprawcę? Dlaczego mordercę uniewinniono?
Noc z 2 na 3 lutego 1931 roku jest taka, jak noce lutowe: śnieżna i mroźna. O 2.30 trzej policjanci pełniący nocny dyżur na XXIII Komisariacie przy Grójeckiej słyszą przeszywający krzyk: – Ratunku! Mordują nas! Ratunku, policja!
Pędzą w kierunku, z którego dochodzi głos, do placu Narutowicza, gdzie ich oczom ukazuje się straszliwy widok: po śniegu biegnie ku nim na oślep zupełnie naga, okrwawiona kobieta. Zanim ją odwiozą taksówką na komisariat – gdzie rany opatrzy wezwany lekarz – zdąży ich ubłagać, żeby znaleźli jej koleżankę. Rzeczywiście, paręset metrów dalej, u wylotu ulicy Akademickiej na Pole Mokotowskie (czyli mniej więcej tam, gdzie dziś stoi pomnik Lotnika) w śniegu leży druga dziewczyna, półnaga, nieprzytomna, ze straszliwie okaleczoną głową. Ją też muszą zabrać na posterunek. Po drodze, rozglądając się po miejscu przestępstwa, jakieś czterdzieści czy pięćdziesiąt kroków dalej znajdują trzecią ofiarę: nieprzytomnego, zbroczonego krwią mężczyznę, obrabowanego z butów i części garderoby. W komisariacie na rogu Grójeckiej i Spiskiej zapowiada się długa noc.
Co naprawdę wydarzyło się w mroźną lutową noc 1931 roku?
Kiedy opowiadałem szczegółowo o rozmaitych lokatorach domku przy Czerniakowskiej 193, z braku miejsca pominąłem i nielegalnie handlującego mięsem w niedzielę rzeźnika Moszka Hajwentrajgera, i jaczejkę komunistyczną, i wiele innych drobiazgów. Ale jedną sprawę odłożyłem na później. Tę właśnie.
Kobieta, która w tej relacji biegła nago przez plac Narutowicza, nazywała się Maria „Marysia” Jęchorek, miała 24 lata[1] i z zawodu była prostytutką, przybyła niedawno z Poznania i zamieszkała właśnie przy Czerniakowskiej pod osławionym numerem 193. Lekarze opatrzyli u niej liczne rany tłuczone głowy. Jej koleżanka, dwudziestoośmioletnia Natalia Paczuska pseudonim Krysia, była sublokatorką u kwiaciarza przy Kruczej 19 i wykonywała tę samą pracę[2] – była tak pobita, że stwierdzono u niej pęknięcie czaszki. Następnego dnia, nie odzyskawszy przytomności, zmarła w Szpitalu Dzieciątka Jezus, gdzie odwieziono wszystkich rannych. Teofil Radziejewski (Sielecka 16) był jej rówieśnikiem i pracował jako woźny w szkole na Ostroroga. Ten oprócz ran tłuczonych głowy dostał postrzał w okolicy skroni i miał odmrożone ręce i nogi.
Jęchorek i Paczuska były koleżankami, jak się zdaje, razem pracowały. Koło północy wyszły z kina Hollywood na Hożej 29, przy rogu z Marszałkowską – musiały być zatem na filmie o złowróżbnym tytule „O krok od hańby” – i poszły w kierunku Nowego Światu. Minęły plac Trzech Krzyży i przechodziły właśnie przed fasadą modnej restauracji Varsovie, zwanej zwykle Warszawianką, kiedy zatrzymała się koło nich taksówka, z której wysiadło dwóch mężczyzn. Zaproponowali paniom przejażdżkę na Filtrową, a na dowód, że są „przy forsie”pokazali im banknoty[3]. Wsiadły. Pojechali, zatrzymując się jeszcze przed barem Gastronomja, żeby kupić papierosy, i wywieźli je aż na koniec Akademickiej.
Należy pamiętać, że o ile dziś plac Narutowicza znajduje się praktycznie w centrum miasta, o tyle wtedy był na jego peryferiach. Niewiele wcześniej wzniesiono ogromny akademik, będący pomnikiem zamordowanego prezydenta (czemu dziś nie budujemy takich pomników zamiast spiżowych szkaradek?), cała reszta zabudowy też powstała w ostatnich kilku latach. Wawelska była granicą miasta, dalej ciągnęła się zupełna pustka, dzikie wygwizdowo Pola Mokotowskiego; nie było ani Wydziału Chemii, ani Skry, ani gmachu Dowództwa Marynarki Wojennej – stała tam jedynie samotna skorupa Instytutu Radowego, już zadaszona, ale jeszcze niewykończona.
Pasażerowie zapłacili taksówkarzowi i poprowadzili „Krysię” i „Maryśkę” w pole na tyły lotniska, mówiąc, że idą do widocznego w oddali czerwonego domku. A nawet gdyby nie wspomnieli o domku, to samo w sobie nie było to – nawet w porze zimowej – wyjątkiem w tym zawodzie; usługa była tania, jeśli dziewczyna musiała jeszcze odprowadzić od niej kasę dla właścicielki „lokalu”, czyli przeważnie odgradzanego kocem na sznurku kąta z wyrkiem w jakiejś suterenie, to bardziej się jej opłacało pójść w krzaki czy w pole.
Dalej jednak sprawy potoczyły się niestandardowo: mężczyźni zaczęli znęcać się nad bezbronnemi kobietami, przyczem jeden z nich bił szpandrynką[4], drugi groził nożem i bił łomem żelaznym. Zdarli z nich ubrania: obrabowali Jęchorkównę z palta z kołnierzem oposowym, butów z cholewami, kapelusza i torebki, zawierającej 2 zł. 80 gr., Paczuską z palta karakułowego, zegarka srebrnego, 2 obrączek złotych i kapelusza. Rzucili je na ziemię, kopali[5]; w pewnej chwili Jęchorek podniosła się i na kolanach prosiła o litość, po czym zaczęła udawać martwą, co pewnie ją uratowało. Wkrótce sprawcy odjechali, zostawiając je na pewną śmierć, ale jedna z ofiar ocknęła się i pobiegła, żeby wezwać pomoc.
Co zatem łączyło dwie dziewczyny z leżącym nieopodal woźnym szkolnym Radziejewskim?
Niewiele. Wiedział tylko, że umówił się z bratem piekarzem na picie w żydowskiej knajpce Pod Jedynką (Graniczna 1, przy pl. Grzybowskim), po kilku kieliszkach brat poszedł na nocną zmianę do pracy, a do Teofila przysiadło się dwóch facetów. Tyle pamiętał – przypuszczał, że uśpiono go jakimś narkotykiem. Kiedy się ocknął w szpitalu, ranny, nie miał przy sobie srebrnego zegarka z dewizką i portfela z 80 złotymi, a także butów z cholewami, płaszcza i innych części garderoby.
Sprawa była niejasna.
Co łączyło przyjaciółki, Marię Jęchorek i Natalię Paczuską, ze szkolnym woźnym?
Niespełna dwa tygodnie później „Tajny Detektyw” w tekście Czy znacie Warszawę, Paryż Północy? alarmował, że przestępcy chcą stolicę zmienić w ponurą dzielnicę Chicaga. Tygodnik donosił o czterech wypadkach porwań panien i panienek, dokonanych wedle jednego schematu: młody, elegancki mężczyzna zagaduje dziewczynę, proponuje jej podwiezienie samochodem, a tam usypia ją chusteczką nasączoną narkotykiem. Ofiara traci przytomność i odzyskuje ją gdzieś dopiero na polach podwarszawskich, po upływie doby albo 48 godzin. Tekst opisuje jednak tylko dwa przypadki. Po pierwsze córkę kolejarza, jedenastoletnią Stasię Żeglińską, co szerzej opisywał „Kurjer Poranny”. Dziewczynkę odurzyła chusteczką dama w piszczanikowym futrze. Stasia ocknęła się w jakimś domu na wsi, pilnowana przez starą kobietę; po pewnym czasie przyszedł mężczyzna, rzucił na nią okiem, powiedział: „Za młoda!”, i wyszedł. Dziewczynka znów została odurzona, po czym obudziła się w polu, nieopodal stacji kolejki we Włochach i stamtąd, zziębnięta, wróciła do domu. Drugi przykład podawany przez „Tajnego Detektywa” to 14-letnia panna Zofja K., która zniknęła z koleżanką na dwa dni, po czym opowiedziała, jak to dwaj mężczyźni wepchnęli je do samochodu i porwali gdzieś za miasto na całonocną zabawę. Wprawdzie Zofię uznano za konfabulantkę, obracającą się w złym towarzystwie, ale dziennikarze zastanawiali się, czy w Warszawie powróciły czasy niegdysiejszej mafii Cwi Migdal, która porywała dziewczęta do domów publicznych Argentyny i Stanów Zjednoczonych.
Nie wymieniono jednak najbardziej znanej wówczas takiej sprawy, czyli właśnie porwania taksówką i zmasakrowania dwóch młodych dziewczyn. Czemu? Może dlatego, że sprawa z Ochoty wydawała się wówczas podejrzana. Już 3 lutego prasa zaczęła na wyprzódki pisać, że zeznania ofiar są fałszywe i były to tak naprawdę porachunki dwóch złodziejskich band, które na Polu Mokotowskim dzieliły łupy z jakiegoś rabunku.
Ale potem nastąpił kolejny przełom: odnaleziono szofera taksówki, Bronisława Zglińskiego, który podał rysopis obu pasażerów, potwierdzony przez kelnera lokalu Gastronomia, gdzie sprawcy kupowali papierosy. Już 12 lutego gazety podawały, że ujęto morderców, dwóch byłych piaskarzy: Czesława Laskowskiego (kilkakrotnie notowanego za rabunek i gwałt) i jego szwagra Franciszka Krzywińskiego (również notowanego za rozboje i napady). W urzędzie śledczym zorganizowano konfrontację: do zatrzymanych dołożono dwunastu innych mężczyzn zaaresztowanych za przemoc seksualną wobec prostytutek. Taksówkarz i kelner rozpoznali obu sprawców, ale największe wrażenie zrobiła reakcja ofiary, Marii Jachorek, która z okrzykiem „to ten!” wskazała na Laskowskiego, poczem padła zemdlona. Czoło Laskowskiego pokryło się kroplistym potem; zapytany przez policjanta, czym tak się przejął, rzucił tylko: Jestem niezdrów.
Przy okazji śledztwa wyszło na jaw, że do wywożenia w nocy za miasto lepiej ubranych dziewcząt i obdzierania ich ze wszystkiego dochodziło często, ale poszkodowane nie meldowały o tem jednak policji w obawie przed zemstą złoczyńców.
W sprawie ujęto morderców, byłych piaskarzy: Czesława Laskowskiego i jego szwagra Franciszka Krzywińskiego
Proces Laskowskiego, dwudziestoletniego blondyna, niewysokiego wzrostu, o przystojnej twarzy i ostrych nieco rysach, rozpoczął się pod koniec sierpnia. I kilka rzeczy jest zaskakujących.
Po pierwsze ze sprawy zniknął jego szwagier Krzywiński – zupełnie jakby wymazano go gumką. Wcześniej do woźnego Radziejewskiego w knajpie dosiadło się dwóch mężczyzn, teraz – jeden, Laskowski. Laskowskiego identyfikują jako sprawcę wywiezienia taksówkarz Zgliński i koleżanka ofiar, która widziała, jak taksówka podjeżdżała pod Warszawiankę, a dziewczyny do niej wsiadały. Ale równocześnie Jęchorkówna, relacjonując przebieg zbrodni, mówi, że wyższy strasznie się znęcał nad koleżanką. Skoro wyższy, to musiał być i niższy, czyli było ich dwóch. Czyżby Krzywiński miał lepsze alibi i prokuratura postanowiła oskarżyć tylko Laskowskiego?
Po drugie oskarżony oświadczył, że znał Jęchorkównę osobiście, ponieważ w krytycznym dniu odwiedził mieszkanie niejakich Murawińskich (znanych nam już z historii o Czerniakowskiej 193), gdzie wynajmowała pokój sublokatorski. Dla obrony było to poważne zaskoczenie.
Po trzecie z przebiegu rozprawy – częściowo odbywanej przy drzwiach zamkniętych – wynika, że sprawcy dokonali na ofiarach również brutalnego gwałtu, a policja natrafiła na ślad Laskowskiego, rozpytując warszawskie prostytutki o mężczyzn o sadystycznych skłonnościach.
Wyjaśnił się za to przypadek woźnego Radziejewskiego – po prostu sprawcy obrabowali go, pobili, porzucili na Polu Mokotowskim, złapali taksówkę na rogu Grójeckiej i wrócili do Śródmieścia po dziewczyny, które zawieźli mniej więcej w to samo miejsce[6].
Proces się toczy. Świadkowie – ofiary, taksówkarz, koleżanka Jęchorkówny – rozpoznają Laskowskiego jako sprawcę, ale z pewną dozą niepewności (podobny jest do niego jak dwie krople wody; wydaje się bardzo podobny; podobny do niego, ale przysiąc to bym nie przysiągł), brakuje jednak kategorycznego to on! Z kolei kilku świadków obrony potwierdza jego alibi. Sąd niespodziewanie wydaje wyrok uniewinniający.
Sąd Apelacyjny podtrzymał wyrok uniewinniający, a prokuratura zrezygnowała z kolejnej apelacji
Nic dziwnego, że prokuratura apeluje. Po ponad dwóch latach, we wrześniu 1933 roku odbywa się kolejna rozprawa, na której oskarżony – tymczasem odbywający służbę wojskową poza Warszawą – nawet się nie stawia.
Tym razem prasa dolewa oliwy do ognia: ofiarom rzekomo niczego nie skradziono, co miało być dowodem na to, że mord miał charakter erotyczny i był popełniony przez zboczeńców, którzy przywieźli dziewczęta, by je zamordować dla zadowolenia zwyrodniałych instynktów. Główna świadkini[7] jest przesłuchiwana ponownie i jej zeznania tym razem wypadają chwiejnie, ale prokurator ujawnia, że na Jęchorkównę wpływano przed rozprawą i wymuszano na niej korzystne zeznania. I znów sensacja: tym razem sąd skazuje Laskowskiego na piętnaście lat więzienia, wydając natychmiast nakaz aresztowania oskarżonego. Zanim jednak dokument dociera do dowództwa pułku, do koszar trafiają gazety z podanym wyrokiem, więc Laskowski ucieka – ponoć do Prus – ścigany listami gończymi, które nazywają go mordercą i dezerterem.
Ale już w grudniu następuje kolejny zwrot akcji: Sąd Najwyższy rozpatruje skargę kasacyjną obrony i uchyla wyrok, bo nie przesłuchano matki Laskowskiego, którą Jęchorkówna miała rzekomo przepraszać za pomówienie jej syna o zbrodnię.
Tymczasem zbieg, wróciwszy do Warszawy, ukrywa się u przyjaciółki, ale przypadkowo wpada na ulicy. Udaje mu się wprawdzie uciec z XII komisariatu przy Daniłowiczowskiej[8], ale ostatecznie stawia się przed prokuratorem i zostaje osadzony w więzieniu na Świętym Krzyżu. Skąd zostaje zwolniony, żeby na wolności oczekiwać kolejnej rozprawy w sądzie apelacyjnym. Wreszcie w maju 1936 roku, ponad pięć lat od dramatycznych wydarzeń i pierwszego procesu, Sąd Apelacyjny podtrzymuje wyrok uniewinniający pierwszej instancji, a prokuratura rezygnuje z kolejnej apelacji.
Na tym etapie Jęchorkówna i Paczuska są już za mało istotne, żeby w ogóle o nich wspominać, wystarczy ogólnikowe określenie: dziewczyna lekkich obyczajów.
[1] Według innego źródła: 27.
[2] Jak to ujmowała prasa: rejestrowana w policji obyczajowej albo rejestrowana jako kobieta lekkich obyczajów.
[3] Jeden z tytułów pisze o banknocie pięciusetzłotowym, ale takich w obiegu nie było. Największy ówczesny nominał to 50 zł.
[4] Czyli kastetem.
[5] Późniejszy artykuł podaje, że lekarz na ciele Jęchorkówny stwierdził także liczne rany cięte od noża, w sumie 28 ran ciętych i tłuczonych.
[6] Notabene z procesu wynika, że Jęchorkówna wcale nie dobiegła na pl. Narutowicza; trzej policjanci wracali Wawelską ze służby i tam usłyszeli ciche jęki; najpierw znaleźli Jęchorkównę, potem, szukając zamordowanej Krysi, natknęli się na Radziejewskiego, wreszcie trzysta metrów dalej na Paczuską.
[7] Co ciekawe, czy to za sprawą niechlujności, czy też dyskrecji, część gazet pozmieniała dane: ofiarą teraz była Władysława Jęchorkówna, przeżyła Paczuska (czasem Zofja), a Radziejewski nazywał się Józef, względnie Władysław Kowalski. Laskowski zmienił się w Lasockiego, a jego szwagier – w rodzonego brata.
[8] Laskowski zorientował się, że zatrzymane z celi kobiecej są prowadzane do toalety, więc domagał się tego samego. Wracając, tak zręcznie zakręcił się, iż wpadł do celi kobiecej, a stamtąd, wyczekawszy swobodny moment, zbiegł przez niezamknięte drzwi wejściowe – jak to opisał „Dobry Wieczór”. Klucznik, starszy posterunkowy Przybysz, za niedopełnienie obowiązków został skazany na 6 miesięcy więzienia.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.