Jacek Dehnel: Pierwowzory bohaterów „Vabanku”. Bank fikcji, chaosu i fantazji

Pisarz, poeta i tłumacz Jacek Dehnel specjalnie dla nas stworzył kronikę kryminalną międzywojennej Warszawy. Tym razem bierze na warsztat historie bohaterów, którzy zainspirowali twórców filmu „Vabank”.
Władze śledcze i skarbowe powoli rozplątywały węzeł gordyjski malwersacji. Woźny bankowy, zaufany pracownik Kwinty, zeznał na piśmie, że zanim ogłoszono upadłość, szef lub jego kochanka zlecali mu przewożenie tajemniczych pakietów z cennymi przedmiotami – czasem blisko, do mieszkania przy Marszałkowskiej, czasem daleko, do kresowego majątku teścia jednego z synów bankiera [1].Co dokładnie zawierały przesyłki – nie było wiadomo, ale „Express Poranny” podawał plotkę, że wśród ukrytych u krewnych precjozów jest kupiony na licytacji w Moskwie bezcenny płaszcz gronostajowy cara Mikołaja II zdobiony najpiękniejszymi klejnotami. Równolegle szwagier Kwinty [2] stopniowo wynosił z banku wszelkie wartościowe rzeczy, począwszy od tajemniczych paczuszek po kasetki, a nawet maszyny do pisania. Główny buchalter banku, Kukawski, który brał udział w machinacjach szefa, przed samym krachem kupił sobie majątek ziemski.
Poszkodowani żądali również aresztowania Kukawskiego, ale brakowało obciążających go dowodów, więc skończyło się na przeprowadzeniu w jego mieszkaniu kilkugodzinnej rewizji, w toku której zajęto wszelkie dokumenty bankowe.

W kwietniu 1932 roku w warszawskiej „Musze” ukazał się wierszyk rozpoczynający się od słów:
Ludzie beczą, ludzie płaczą,
Ludzie sobie do łbów skaczą,
Ryczy dziatwa, mama, tata,
Tyle grosza, taka strata!!!
Ten powiesił się po prostu,
Ten się zbiera skoczyć z mostu,
Ten rozpacza, ten się biedzi,
A pan Kwinto w kozie siedzi.
Istotnie, siedział na Pawiaku w znakomitym ponoć humorze, żartując i dowcipkując; czas spędzał na czytaniu książek z więziennej biblioteki i pisaniu kwiecistym stylem długich protestów przeciwko aresztowaniu. Utrzymywał stosunki z innymi uwięzionymi „z lepszych sfer”: fałszywym arystokratą i hochsztaplerem Aleksandrem Przedborskim zwanym „hrabią Olesiem”, prawdziwym baronem Rosenwerth-Różyczką, również oskarżonym o defraudację, oraz lokatorem sąsiedniej celi, słynnym jubilerem Wabia-Wabiński. Natomiast jego kochanka i wspólniczka Gouglerowa w sąsiedniej „Serbii”, czyli areszcie kobiecym, zajmowała jedną celę z księżniczką Zytą Korybut-Woroniecką, która zastrzeliła swojego kochanka, przemysłowca Boya.
Wreszcie jego pisma przyniosły skutek i w październiku sąd zgodził się wypuścić go za kaucją w wysokości 150 tysięcy złotych. Oskarżony zaproponował wpisanie tej sumy na hipotekę należącej do jego kuzyna działki w Miłośnie – ale ledwo wyszedł na wolność, okazało się, że to spłachetek mokradeł i porośniętych jałowcem piasków z jednym skromnym domkiem, w dodatku zadłużony, więc nie przedstawia sobą wartości nawet jednej dziesiątej kaucji. Kwinto po sześciu tygodniach swobody musiał dopłacić 135 tysięcy, których nie miał, więc wrócił za kraty, a nieuczciwego rzeczoznawcę pociągnięto do odpowiedzialności za fałszowanie dokumentów.

Przygotowania do procesu ciągnęły się miesiącami, sprawa była niesłychanie skomplikowana. W maju 1933 do ojca dołączył syn, Zbigniew, oskarżony o ukrywanie zdefraudowanych sum, ale – podobnie jak Gouglerowa – wyszedł za kaucją (w wysokości 100 tysięcy złotych). Oboje w czasie procesu odpowiadali z wolnej stopy.
Trudno było zrozumieć, jak bankier, który zaczynał przecież z solidnym kapitałem, przeputał tak ogromne sumy – podstawą do założenia firmy było potwierdzenie lokaty w Crédit Lyonnais, opiewające na milion franków. Ale w lipcu 1933 roku okazało się, że było sfałszowane: w rzeczywistości Kwinto nigdy nie miał tam rachunku. Przepisy prawa wymagały, by kapitał zakładowy wynosił przynajmniej pół miliona złotych, a w rzeczywistości dysponował ledwie niewielką kwotą 14 tysięcy złotych. Spirala malwersacji i nielegalnych biznesików miała więc ukryć fakt, że po prostu nie posiadał kapitału.
Ostatecznie akt oskarżenia wyliczał sumę przywłaszczeń na 1,3 mln złotych na szkodę pięciuset osób (przy czym należy pamiętać, że wielu poszkodowanych nawet się nie zgłosiło do prokuratury, uznając odzyskiwanie należności za sprawę beznadziejną), tymczasem syndyk wyceniał realne możliwości spłaty na zaledwie 200 tysięcy.
Trudno zrozumieć, jak bankier, który zaczynał z solidnym kapitałem, stracił tak ogromne sumy

Proces Kwinty, jego kochanki Gouglerowej i syna Zdzisława rozpoczął się w styczniu 1934 roku. Mimo wielkiej liczby pokrzywdzonych na miejscach dla publiczności siedziało ledwie parę osób. Jak zauważył „Express Kaliski”: ludzie zbyt są przyzwyczajeni do przekreślania wierzytelności, które mają u innych. Trudno się temu jednak dziwić, bo proces był nudny, skoncentrowany na specjalistycznych dyskusjach o księgowości.
Główny oskarżony wyglądał smętnie i apatycznie: szczupły mężczyzna o szpakowatej czuprynie, zmizerowanej twarzy i zapadłych oczach, jakby przygasłych i zniechęconych. W zeznaniach zasłaniał się niepamięcią, motał się, mieszał, podobnie zresztą jak wcześniej we wszystkich swoich transakcjach, które teraz drobiazgowo analizowano. Mączyńskiemu, reemigrantowi z Chicago i właścicielowi warsztatu „Autopalace”, gdzie garażował swoje luksusowe auta, w ramach ugody za oszustwo oddał kilkanaście samochodów; potem twierdził, że są niby Mączyńskiego, ale ten wniósł je do domu bankowego jako cichy wspólnik. Księgi firmy zawierały ogromne wierzytelności nieistniejących lub ukrytych pod pseudonimami ludzi – „Prewysza”, „Wierusza” i „Jastrzębca”. Niemal połowę kapitału firmy – 400 tysięcy – pochłonęło urządzanie toruńskiej fabryki chemicznej w halach dawnych zakładów produkcji kapsli. Po czym fabryka przyniosła drugie tyle strat, a bankier przepisał ją na syna i jeszcze obciążył hipoteką na nazwisko kochanki. Czego się nie tknięto, było bez reszty zawikłane.

Wyrok zapadł po miesiącu – sąd uznał, że Kwinto działał na wątłym kapitale, ale jego kombinacje co do zasady były niezłe, tyle że zgubiło go zamrożenie pieniędzy w Zenopolu, a potem w fabryce chemicznej w Toruniu; ukryte przez Gouglerową monety uznano za jej własność, więc została uniewinniona, podobnie jak syn bankiera. Samego Kwintę z części zarzutów oczyszczono (uznano na przykład, że repatriant Mączyński sam robił podejrzane interesy, bo próbował ukryć kapitały przed swoimi wierzycielami) – ostatecznie jednak został skazany za malwersacje na trzy i pół roku więzienia. Jednak dzięki zaliczeniu prawie dwóch lat odsiedzianych już w areszcie i amnestii niebawem wyszedł na wolność [3].
Przy całej ohydzie etycznej nabożnego bankiera jedno trzeba mu oddać: od początku do końca kłamał, kłamał konsekwentnie i sprawnie, wikłał, motał, tworzył piętrowe konstrukcje, które ostatecznie stawały się tak nieprzejrzyste, zarówno finansowo, jak i faktograficznie, że właściwie mimo zmalwersowania ogromnych kapitałów wykpił się raptem dwuletnim aresztem. Widać modlił się do jakiegoś wielce obrotnego świętego.
Za: „Tajny Detektyw” 15/1932 z 10 IV 1932; „Dobry Wieczór” 21 I 1934 i 7 XI 1935, a także 9 IV 1936; „Dzień Dobry” z 25 i 26 III, 5 IV i 9 XII 1932 oraz 7 II i 26 V 1934, „Express Kaliski” z 26 i 30 III oraz 29 IV i 9 XII 1932, 23, 24 i 26 I 1934; „Express Mazowiecki” z 25 V i 23 VII 1933 i 24 I 1934; „Express Poranny” z 5 VI oraz 24, 25 i 31 VIII 1930, 26, 30 i 31 III, 3, 5 i 14 IV, 27, 28 i 30 XI oraz 2, 19 i 29 XII 1932, 20 VII 1933, a także 15 V 1936; „Gazeta Handlowa” z 29 VIII 1931; „Kurjer Czerwony” z 25 i 29 III 1932; „Kurjer Polski” z 21 i 24 I 1934; „Kurjer Poranny” z 30 IX 1931, 25, 26-27, 30 i 31 III, 2 i 5 IV oraz 12 X 1932, a także 23 i 24 I 1934; „Kurjer Warszawski” z 23, 24 i 25 I oraz 25 II 1934; „Monitor Polski” z 12 I 1932; „Mucha”, 8 IV 1932; „Wieczór Warszawski” z 22 VII 1933 oraz 21 i 25 I 1934; księgi parafii Wszystkich Świętych i Zbawiciela.
[1] Był to majątek Gutowskich Zwody Małe pod Brześciem Litewskim.
[2] Latem 1933 roku Leon Pszczółkowski, który stracił posadę buchaltera u szwagra, został zatrzymany razem z żoną w związku z – jak to ujął „Wieczór Warszawski” – wykryciem w ich mieszkaniu na szeroką skalę prowadzonego domu schadzek. Obie dziewczyny, które były pracownicami ich „zakładu”, najpierw zostały zgodzone do pracy jako bona i służąca, potem mieszkały jako sublokatorki; Anna Pszczółkowska pożyczała im pieniądze, a kiedy nie mogły się wypłacić, zaczęła je stręczyć klientom. W lutym roku następnego stanęli przed sądem. Małżonkowie Pszczółkowscy są to już ludzie starsi, oboje siwi. Ona jeszcze przystojna, a pono pełna pozatem temperamentu […] on mocno głuchy, albo też udaje głuchego w momentach, w których wypadałoby się rzeczywiście zapaść pod ziemię – pisało „Dzień Dobry”. Dodajmy, że owi ludzie starsi mieli odpowiednio 48 i 41 lat… Leona uniewinniono, Annie wymierzono karę roku więzienia i 500 zł grzywny.
[3] Kwintę zresztą przez pomyłkę wypuszczono o dwa i pół miesiąca za wcześnie, więc odstawiono go znów ciupasem na Rakowiecką żeby je „dosiedział”. Apelacja – bo apelowały wszystkie strony – niewiele zmieniła. W tle toczyły się kolejne procesy z Mączyńskim i z masą upadłościową firmy o pieniądze z toruńskiej fabryki, które również spaliły na panewce.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.