Znaleziono 0 artykułów
19.07.2024

Jacek Dehnel: Życie i śmierć bandytów Zielińskich, część I: Narodziny nowej gwiazdy

19.07.2024
Widok Pięknej - po lewej pałac Poznańskich

Ta rodzina przestępcza trzęsła przedwojenną Wolą. Jak Zielińscy przeszli do historii? Pisarz i tłumacz Jacek Dehnel tworzy dla nas kronikę kryminalną Warszawy.

To opowieść o ucieczkach i pościgach, które będą się toczyły ulicami i zaułkami nieistniejącej dzielnicy nieistniejącego miasta, trudno nam będzie zatem wyobrazić sobie ich przebieg. Międzywojenna Wola to jedna z najludniejszych dzielnic stolicy: robotnicza, ale i przestępcza, miejscami zabudowana gęstą siecią kamienic studni, miejscami pełna zakamarków, podwórek oddzielonych niewysokimi parkanami albo połączonych systemem tajnych przejść, dzięki którym można zaszyć się w pokoiku u krewniaka czy kumpla albo prysnąć przez tereny wielkich cmentarzy, puste parcele czy kolejowe bocznice. Ci, którzy wyrastają tu od dziecka, znają ten labirynt na pamięć i umieją się w nim poruszać, jest to zatem wielki rezerwuar warszawskiej bandyterki, paserstwa i rekietu. Porachunki załatwia się tu pięścią, kastetem, nożem lub rewolwerem, co jakiś czas ktoś wyrasta na watażkę i zyskuje mir w okolicy. 

Mało które nazwisko stało się jednak aż tak znane, jak „Zieliński”.

Wiktor Zieliński był spośród nich najsłynniejszy, ale ani pierwszy, ani ostatni – wydaje się, że cały rozległy klan Zielińskich trudnił się taką czy inną działalnością przestępczą, od drobnych oszustw, paserstwa i kradzieży po rozbój z bronią w ręku i morderstwa. Nawet jeśli członkowie tej rodziny mieli jakiś fach – prowadzili stragan na Kercelaku, stróżowali w kamienicy – to służyło im to wyłącznie jako przykrywka do innej działalności.

Wiktor Zieliński działalnością przestępczą trudnił się od lat nastoletnich 

O Wiktorze trudno nawet powiedzieć, że wpadł w złe towarzystwo – chyba że w roku 1900, kiedy tylko przyszedł na świat jako czwarte czy piąte dziecko dozorcy domu przy Kolejowej 41. Już jako nastolatek dostał trzy paroletnie wyroki, ale w czasie wojny z bolszewikami posłano go z celi do wojska – wtedy pewnie zyskał swoją ksywkę „Piechur”. Na Kresach nadal kradł, więc sąd wojskowy skazał go na osiem lat, które odsiadywał na Gęsiówce, w dawnych koszarach przerobionych na wojskowe więzienie. A że zachowywał się przykładnie był jednym z najspokojniejszych więźniów, to – jak podawał „Express Kaliski” – w nagrodę za pilność dano mu funkcję korytarzowego na oddziale oficerskim

Wtedy też pojawia się w prasie po raz pierwszy, na marginesie zupełnie innej sprawy – i to, zaskakująco, politycznej. 

Otóż w 1924 roku w wyniku policyjnych prowokacji władze zaaresztowały, a potem skazały na karę śmierci dwóch wojskowych, członków – nielegalnej już wówczas – Komunistycznej Partii Polski, Walerego Bagińskiego i Antoniego Wieczorkiewicza. Nie miało znaczenia ani to, że Bagiński był kawalerem Virtuti Militari za bohaterstwo w walkach z bolszewikami, ani to, że zamachy bombowe, o których przeprowadzenie ich oskarżono, miały miejsce częściowo już po ich aresztowaniu. Kiedy jednak akt prezydenckiej łaski zamienił karę najwyższą na 15 lat pozbawienia wolności, obaj zaczęli przygotowywać ucieczkę, co w ówczesnym systemie więziennictwa było częstsze, niż nam się wydaje. Dość powiedzieć, że z pomocą Zielińskiego udało im się zgromadzić za murami 30 pistoletów, amunicję, naostrzone noże i pilniki do piłowania krat. Gdyby więc nie wsypał ich jeden z wtajemniczonych, pewnie utorowaliby sobie drogę na wolność. Po wsypie posypały się wyroki sądu wojskowego i wtedy właśnie szeregowiec Wiktor Zieliński dostał 10 lat w związku z poprzednią karą 3 letniego więzienia za kradzieże. Bo to, a nie wojaczka, było jego główną życiową misją. 

Wieczorkiewicz i Bagiński ostatecznie mieli odzyskać wolność w wyniku wymiany ze Związkiem Radzieckim, ale w ostatnim momencie zostali zastrzeleni przez konwojującego ich do granicy żołnierza, który uznał, że w ten sposób popełnia akt patriotyzmu. A Zieliński? Wywieziony do więzienia w Stanisławowie, prysnął na wolność w lutym 1926 roku. Wkrótce był już w Warszawie i wtedy zaczęła się jego krótka, acz obfitująca w przelaną krew kariera.

Wiktor Zieliński został szefem złodziejskiej szajki 

17 czerwca 1926 roku, 3 po północy, księżyc w nowiu, więc ciemno, z ogrodów Frascati i od parku Ujazdowskiego wiatr niesie zapach kwiatów i nocy wiosennej, jakże inny od zapachów w zaułkach i na podwórkach Woli. Ale to jedna z najbogatszych części miasta, gdzie od XIX wieku swoje rezydencje i pałace budowali arystokraci i fabrykanci. Kiedy parę lat temu Polska wróciła na mapę Europy i w Warszawie nagle trzeba było ulokować przedstawicielstwa dyplomatyczne, wiele z nich znalazło się właśnie tutaj. W efektownej willi przy Pięknej 6, wybudowanej dla dyrektora Banku Polskiego, Aleksandra Kruzego, ulokowała się angielska misja handlowa, a dwa numery dalej, na rogu z Ujazdowskimi, w wielkim pałacu Poznańskich, poselstwo duńskie. Dwa łakome kąski. Wiedząc o tym, na wspomnianym rogu ulokowano policyjne straże, więc czterech bandytów przedostało się w klin zieleni na tyłach domów i teraz przymierzało się do włamu przez okna na pierwszym piętrze obu budynków.

Willa Kruzego na rycinie z Kalendarza Ilustrowanego na rok 1870 Jana Jaworskiego

Jednak czuwający posterunkowy Cendrowski, powiadomiony o grasujących złodziejach, wziął sobie do pomocy drugiego policjanta, Koktysza, i zamknęli im drogę ucieczki. Cendrowski zajął miejsce od strony ogrodu przy ul. Matejki Nr. 5. Koktysz zaś – od strony ul. Pięknej Nr. 6. Wywiązała się strzelanina: po ciemku, wśród drzew, więc niecelna. Gdy strzelający usiłował umknąć od strony ul. Pięknej – opisywał „Kurjer Warszawski” – spotkał st. post. Koktysza, do którego wystrzelił kilka razy. Pierwsza kula trafiła w Koktysza, przebiła hełm i skórę nad uchem i znowu wyszła przez hełm z drugiej strony. Koktysz dał trzy strzały do zbrodniarza, lecz chybił. Ten bandyta prysnął przez ogrodzenie, ale trzej pozostali, otoczeni, musieli się poddać policjantom, z których jeden broczył obficie krwią. 

Wnętrze Poselstwa Danii 

Niebawem wezwane posiłki przeszukały ogrody, znajdując nabite parabellum, łomy, wytrychy, latarkę elektryczną oraz kilka metrów nowej linki, a tymczasem na komisariacie lekarz opatrywał rannego Koktysza, a chłopaków zaczęto przesłuchiwać – byli to dwudziestoparoletni gówniarze, dezerterzy z wojska, którzy szybko wsypali swojego szefa. Nazywał się Wiktor Zieliński, a policjanci wiedzieli, gdzie go można szukać.

„Kurjer Poranny”: Wiktor Zieliński

Zwykły wolski złodziejaszek wyrósł na niebezpiecznego bandytę

Starszy brat Wiktora, Hipolit Zieliński, skądinąd też niezły gagatek, blisko dekadę wcześniej poślubił pannę Felicję Wojtakowską, córkę stróża w kamienicy przy Złotej 20, swego czasu skazanego za puszczanie w obieg fałszywych banknotów pięciozłotowych. Dlatego nazajutrz po napadzie w Alejach Ujazdowskich mieszkanie Feliksa Wojtakowskiego wzięto pod obserwację, a w środku posadzono policjantów. Czwartego dnia akcji, 21 czerwca, koło 5 po południu, kiedy jeden z nich na chwilę wyszedł, do środka zajrzał młody mężczyzna. Widząc w izbie nie tylko szwagierkę, lecz także policjanta, zmieszał się, coś wybełkotał i zapytał Felicję, jakby pytał obcą osobę, gdzie jest mieszkanie właściciela kamienicy. Ale wielkie zdenerwowanie pytającego wzbudziło podejrzenie post. Lejmana, który wyciągnął rewolwer i kierując go w pierś przybysza, krzyknął: „Ręce do góry!” – relacjonował „Express Poranny”. Zieliński, ryzykując, że zostanie położony trupem na miejscu, sam chwycił za broń. Miał szczęście, bo pistolet Lejmana się zaciął – sam strzelił dwukrotnie, raniąc policjanta ciężko w głowę, po czym wybiegł z mieszkania. W bramie natrafił jednak na biegnącego wywiadowcę Kowalskiego. Strzelając naoślep przed siebie, Zieliński dwoma strzałami ranił Kowalskiego w lewe ramię, ale ten ścigał go dalej, wzywając gwizdkiem kolejnych mundurowych. 

Kamienica przy Złotej 20, na rogu z Wielką, była dość zapyziałym, dwupiętrowym, szerokim domem i niezbyt zapisała się w historii, prócz może tego, że dokładnie na jej miejscu stanęła po wojnie trybuna, z której komunistyczni kacykowie przyjmowali pochody i defilady. 

Wiktor ze Złotej skręcił w lewo w Wielką, z Wielkiej znów w lewo w Sienną, cały czas ostrzeliwując się i będąc ostrzeliwany; zrozumiały popłoch na ulicy ułatwiał mu ucieczkę. A nie była ona krótka: mówiąc obrazowo, przebiegł pod całym Pałacem Kultury, po czym wpadł do kamienicy Sienna 27, z bramy dał szereg strzałów do ścigających i zatrzasnąwszy bramę wbiegł na podwórze. Tam wskoczył na skrzynię do śmieci, przesadził wysoki parkan i dostał się na podwórze domu nr 34 przy ul. Złotej. Gdzie zgubił pościg.

Obu rannych policjantów odwieziono do szpitala, stróża Wojtakowskiego z córką aresztowano. Na szczęście nikt z przechodniów nie został trafiony przypadkową kulą. 

Ale oto w ciągu paru dni zwykły wolski złodziejaszek wyrósł na niebezpiecznego bandytę, który ranił aż trzech funkcjonariuszy. Sprawa zrobiła się poważna.

„Kurjer Poranny”: Policjanci ranni w pościgu

Wiktor Zieliński został prowodyrem krwawej strzelaniny

Na Woli istniały wówczas różne niezabudowane parcele, oficjalnie bez nazwy, które miejscowa ludność jakoś chrzciła, aż takie przezwisko wchodziło do obiegu i pojawiało się potem nawet w prasie czy w dokumentach urzędowych. Plac na Okopowej koło stadionu Skry stał się „placem Nędzy”, natomiast wielkie pustkowie u zbiegu Grzybowskiej z Karolkową i Przyokopową nazywano „placem Prezesa”[1]. Tam, na mizernej trawce, kamieniach, kawałkach cegieł sypiali nocami bezdomni, szaleni automobiliści urządzali sobie rajdy, dokonywano napadów, ferajna balowała za zrabowane pieniądze, a raz nawet podrzucono poćwiartowane zwłoki. 

7 lipca, niedługo przed północą, zebrała się gromada może 15 młodych mężczyzn, sądząc po wyglądzie – robotników. Słychać było jakieś rozmowy, czasem podniesionym głosem, po czym kilkanaście minut po północy rozległy się trzy strzały i przerażony krzyk, a potem kanonada. Świadkowie naliczyli 15 strzałów. Zaraz potem grupa się rozbiegła, zostawiając na placu ciała trzech młodych mężczyzn.

Z okolicznych domów wybiegli mieszkańcy, ktoś wezwał policję i pogotowie. Lekarz stwierdził zgony dwóch ludzi (każdy z nich dostał po trzy kule w głowę), jednak trzeci dawał jeszcze słabe oznaki życia, więc przewieziono go do szpitala Dzieciątka Jezus, gdzie skonał koło południa[2]

Władze sądziły z początku, że to jakieś porachunki partyjne, ale kiedy zidentyfikowały wszystkich zabitych zorientowały się, że chodzi o coś innego – otóż na „placu Prezesa”, podobnie jak pod arkadami Trzeciego Mostu (czyli Poniatowszczaka) sprawowano niekiedy przestępcze sądy, czyli dintojrę. Wiktor Zieliński, żeby ukrywać się w wolskim labiryncie w sieci melin i skrytek, musiał przede wszystkim zastraszyć środowisko. Skoro ktoś wydał jego kryjówkę u teścia brata, to teraz trzeba było zadbać o to, żeby nikt kolejny się na to nie poważył. Padło na Józefa Garlickiego, współwłaściciela nielegalnego „wesołego domu” przy Grzybowskiej, który oprócz tego był konfidentem policyjnym. 

Wiadomo, dom publiczny to nie działalność kieszonkowca czy fałszerza: byle gdzie się go nie przeniesie, ma swoją, klientelę, adres, umeblowanie. Taki właściciel był zatem idealnym kandydatem na informatora: policja przymykała oko na jego działalność, a on w zamian raportował. Trudno powiedzieć, czy to akurat Garlicki wysypał melinę Zielińskiego na Złotej – być może został oskarżony przez swojego partnera w interesie, który od dawna miał go dosyć. W obronie kolegi stanęli Józef Sala i Władysław Tomkowski – i dla wszystkich skończyło się to tragicznie. W styczniu 1928 roku w tej sprawie sądzono wspomnianego wspólnika Garlickiego, Jana Gnatowskiego, oraz Feliksa Sołtysiaka i Edwarda Gontarczyka[3]. Gnatowski z tej okazji stworzył nawet poemat przeciwko przelewaniu krwi przez Wiktora Zielińskiego; ostatecznie, z uwagi na trudność w ustaleniu winy, wszystkich oskarżonych uniewinniono. Ulica jednak wiedziała, że sprawcą był nie tylko Zieliński; jak pisał „Kurjer Poranny”, straszny krzyk rozległ się na podwórzu sądowem. To kochanki pomordowanych bandytów i kochanki ich morderców, w tym dniu sądzonych, rzuciły się na siebie i poczęła się dzika walka. Zgromadzona licznie policja z trudem zaciekłe kobiety rozdzieliła, przyczem kilka z nich dostało ataku histerji.

Co zrobiła policja, zorientowawszy się, że to Wiktor Zieliński był prowodyrem strzelaniny? Znów obwieściła, że „jest na jego tropie”, i dla pewności prewencyjnie zaaresztowała jego brata Hipolita. Nie brzmiało to dobrze. 

Za: „Express Kaliski” z 18 X 1926, „Express Poranny” z 22 VI 1926, 8 VII 1926, „Goniec Kaliski” z 13 XI 1924, „Kurjer Czerwony” z 12 VII 1926, „Kurjer Polski” z 13 I 1928, „Kurjer Poranny” z 11 XI 1924, 22 VI 1926, 30 III 1927, 13 I 1928, „Kurjer Warszawski” z 17 i 22 VI oraz 9 VII 1926, „Polak Katolik” z 15-16 I i 30 III 1927.


[1] Nazwa ta funkcjonowała co najmniej od czasów I wojny światowej. W roku 1923 zaczęto wznosić tam budynki hal zakładów Philipsa, które przecięły teren na pół, nie wiadomo zatem, gdzie dokładnie rzecz miała miejsce – albo tam, gdzie dziś stoi dwuwieżowy apartamentowiec Siedmiogrodzka 1, albo tam, gdzie znajduje się biurowiec bankowy naprzeciwko wejścia do Muzeum Powstania Warszawskiego.

[2] „Kurjer Warszawski” podał przy okazji, jakie miał tatuaże: na piersiach figuruje syrena, na lewem ramieniu – piszczele, czaszka i kotwica, na prawem – postać marynarza w czapce i postać kobiety.

[3] Do procesu miało dojść rok wcześniej, w styczniu 1927 roku. Jednak jeden z oskarżonych miał być dostarczony z więzienia w Siedlcach – tymczasem wobec wyczerpania funduszów na rok 1926 i nieotrzymania jeszcze kredytów na rok 1927 suma na transport więźnia nie mogła być wyasygnowana. Czasem nie zdajemy sobie sprawy, jak koszmarna bieda panowała w ówczesnej Polsce. 

Jacek Dehnel
  1. Styl życia
  2. Społeczeństwo
  3. Jacek Dehnel: Życie i śmierć bandytów Zielińskich, część I: Narodziny nowej gwiazdy
Proszę czekać..
Zamknij