Jak po pięćdziesiątce znaleźć partnera i odnaleźć się w świecie randkowania online?
Randkując po pięćdziesiątce, trzeba sobie zdawać sprawę, że prawie wszyscy w tej grupie wiekowej są po przejściach. Mają na koncie bolesne rozstania, rozwody, dzieci i inne historie – opowiada Alicja, która znalazła partnera na Tinderze. Nie chciałaby jednak wrócić do randkowania online. – Niezależnie od wieku i świadomości zdaje mi się, że trudno się ustrzec przed tym, jak bardzo randkowanie w aplikacjach jest uzależniające i związane z dopaminowymi skokami – twierdzi.
Jestem obyta w social mediach, używam ich na co dzień w celach zawodowych. Jednak zetknięcie z aplikacjami randkowymi było dla mnie dość mocnym doświadczeniem. Nie wyobrażam sobie nawet, jak dużym szokiem musi być dla kogoś, kto nie ma o tym pojęcia. Masa profili, bombardowanie wiadomościami, do tego wszechobecny scam. Mimo wszystko wybrałam jakieś swoje zdjęcia, zrobiłam opis. Jedną z pierwszych osób, które mi się wyświetliły, był mój sąsiad, o którym wiedziałam, że spotykał się jakiś czas temu z inną sąsiadką… Poczułam, że za dużo odsłaniam, że widzą mnie znajome osoby, czułam się odarta z anonimowości i to mi nie odpowiadało. Skasowałam więc apkę po jednym dniu.
Biuro matrymonialne
Stwierdziłam, że skorzystam z usług agencji, za co wprawdzie trzeba zapłacić, jednak koszt jest porównywalny do wersji premium Tindera. Podpisałam umowę na rok z biurem matrymonialnym, które mijałam codziennie w drodze do pracy i które miało dobre opinie w sieci. Zaczęło się od spotkania z panią, która twierdziła, że jest psycholożką i ma doświadczenie w swataniu ludzi, ponieważ prowadzi z sukcesem agencję od wielu lat. Opowiedziała mi dokładnie, na jakich zasadach działa biuro – dostaję zdjęcie i opis dopasowanego do mnie mężczyzny i jeśli go zaakceptuję, wtedy jemu przedstawiana jest moja kandydatura. Nie ma przebierania w mnóstwie profili jak na Tinderze. Opowiedziałam jej, kogo szukam, wypełniłam kilkustronicowy formularz. Musiałam też się wylegitymować – poczułam się bezpiecznie, mając świadomość, że osoby zgłaszające się do agencji są weryfikowane, że próg wejścia jest wyższy niż w aplikacjach.
Kiedy odrzuciłam pierwszą zaproponowaną mi kandydaturę, pani z agencji zadzwoniła do mnie i przekonywała, że to przecież tylko spotkanie na kawę, ślubu z tym panem nie biorę, a on jest miły. Uświadomiła mi, że nie idę na spotkanie miłości życia, tylko po prostu na kawę, porozmawiać, a co z tego wyjdzie – zobaczymy. Poza tym miłość to ja już przeżyłam, spędziłam 30 lat z mężem.
Zgodziłam się więc na spotkanie, choć mężczyzna nie był w moim typie pod wieloma względami. Poszłam z nim na kawę, ale nie zaiskrzyło. Uczciwie napisałam mu po randce, że miło było go poznać, że dobrze się z nim rozmawia, ale czuję, że jesteśmy z innych światów. Napisał, że rozumie, jednak chciał kontynuować znajomość, nie dawał za wygraną. Poszliśmy razem na wystawę fotografii. Po tym spotkaniu zaproponował wspólne spędzenie zbliżających się akurat andrzejek. Podkreślił, że to wspólne wyjście bez zobowiązań, że po prostu spędzimy przyjemnie czas. Zgodziłam się. Zaprosił mnie w bardzo eleganckie miejsce, dobrze się bawiłam, jednak poczułam, że on się angażuje, zbyt dużo inwestuje w naszą znajomość, która miała być przecież luźna. Kiedy pojawiały się kolejne propozycje spotkań, w końcu powiedziałam „stop”. Wydaje mi się, że ten mężczyzna był bardzo samotną osobą, a ja wydałam mu się świetną towarzyszką. Ta znajomość nauczyła mnie sporo – nawigowania w świecie współczesnego randkowania, w którym od lat nie byłam.
Randkowanie w sieci
Zrozumiałam, że zerwanie takiej „niewygodnej” relacji kosztuje więcej niż bycie samą. Poza tym świetnie sobie sama radzę, jestem niezależna i zadowolona z życia, nie narzekam na samotność. Po prostu szukałam partnera, bo byłam przyzwyczajona do dzielenia codzienności z mężczyzną. Dostawałam kolejne propozycje z biura matrymonialnego, większość z nich odrzucałam, czasem to ja byłam tą odrzucaną. Propozycje były coraz mniej interesujące, coraz mniej pasujące do moich potrzeb – jakby z dna szuflady. Zrozumiałam, że jednak nie tędy droga, i… wróciłam do randkowania online.
Zaczęłam od Sympatii, bo z mojego researchu wynikało, że cieszy się ona większą popularnością niż Tinder. Okazało się jednak, że to zbiór osób o raczej tradycyjnych poglądach, spoza Warszawy, co powodowało sporo trudności logistycznych w dalszej perspektywie, kiedy myśli się o stałym związku. Poznałam oczywiście paru sympatycznych mężczyzn, z niektórymi wciąż mam jakiś kontakt, ale generalnie po 2–3 miesiącach zrezygnowałam. Wielu w oczywisty sposób pisało w tym samym czasie do kilku kobiet, widać było, że zaczepiają, robiąc kopiuj-wklej jednej wiadomości, później mieli już trudności z prowadzeniem ciekawej rozmowy. Rozumiem to, ale często było to wszystko na poziomie zalotów wujka na imieninach.
Rozmowa kwalifikacyjna
Zarówno na Sympatii, jak i na Tinderze, na którego ostatecznie się zdecydowałam, napisałam, że choć jestem nowoczesną osobą, to jednocześnie wolę, żeby to mężczyzna pierwszy do mnie napisał. I pewnego dnia odezwał się do mnie jeden z niewielu mężczyzn, którzy mi się w internecie naprawdę spodobali. Na zdjęciu wyglądał bardzo sympatycznie. Miał mądrą, ładną twarz. W pierwszej, dość romantycznej wiadomości nawiązał do mojego opisu. Zaczęliśmy korespondować. W końcu zapytał, jakie mam marzenia w życiu. Kolejne jego pytania były w podobnym charakterze – zaczęłam czuć się jak na rozmowie kwalifikacyjnej. Okazało się, że jest szefem dużej firmy, osobą decyzyjną. Nic dziwnego, że pytał mnie o marzenia, cele, o to, jak je realizuję. Na początku oczywiście tłumaczyłam sobie, że chce mnie w ten sposób lepiej poznać, że nie zadaje sztampowych pytań o ulubiony kolor, danie, film. Jednak czułam, że jest wymagający, zwraca uwagę na każdy aspekt naszej rozmowy. Tymczasem ja jestem dyslektyczką i muszę szczególnie uważać na pisownię, bardzo się pilnuję. Niestety pewnego wieczoru odpisywałam mu na wpół śpiąca i dopiero rano zorientowałam się, że zrobiłam ewidentny błąd, którego nie można potraktować jak literówki. Postanowiłam się jednak nie tłumaczyć, bez przesady. Wkrótce on napisał mi, że dziękuje mi za poświęcony czas, szczerą rozmowę, ale ma poczucie, że nasze drogi się rozmijają. Choć wydaje się to dość kuriozalne, to mam wrażenie, że o wszystkim zdecydował właśnie ten błąd ortograficzny.
Wszystkie kręgi randkowego piekła
Muszę przyznać, że ten mężczyzna jako jeden z niewielu potrafił elegancko zakończyć znajomość. W wielu przypadkach zarówno ze strony mężczyzn, jak i mojej konwersacja zwyczajnie się urywała w którymś momencie. Zapadała cisza. Po prostu cenimy swój czas, jesteśmy zmęczeni czy z kimś innym prowadzimy ciekawszą rozmowę. Mimo wszystko na początku było to dla mnie dość szokujące. W realu trudno sobie wyobrazić, aby ktoś urwał w pół zdania, odwrócił się na pięcie i poszedł sobie. Tymczasem w sieci przedmiotowe traktowanie jest na porządku dziennym. Trzeba mieć grubą skórę. Ale można się do tego przyzwyczaić.
Randkując po pięćdziesiątce, trzeba sobie również zdawać sprawę, że prawie wszyscy w tej grupie wiekowej są po przejściach. Mają na koncie rozstania, rozwody, dzieci i inne historie. Sama jestem aktualnie samotną mamą nastolatki.
Czułam się trochę, jakbym przechodziła kolejne kręgi piekła, randkując online – oglądając kolejne profile, wiedząc, że też jestem oceniana, że na tę ocenę się wystawiam. Denerwowało mnie również, że moje samopoczucie zależy od tego, że ktoś, kto wczoraj do mnie napisał, dzisiaj już się nie odzywa, a moja samoocena spada. Niestety, niezależnie od wieku i świadomości zdaje mi się, że trudno się ustrzec przed tym, jak bardzo uzależniające jest randkowanie w aplikacjach – związane z dopaminowymi skokami.
Trafiony zatopiony na Tinderze
Randkowanie dzisiaj jest więc bez wątpienia pod wieloma względami męczące, zwłaszcza gdy robimy to online. Dzięki niemu spotkałam jednak osobę, której szukałam. Ale nie chciałabym drugi raz przez to wszystko przechodzić.
Jesienią zeszłego roku wykupiłam abonament na Tinderze i na poważnie wzięłam się do randkowania. Byłam na dwóch miłych spotkaniach, ale nie zaiskrzyło. Nauczyłam się wybierać w miarę trafnie, wiedziałam, z kim się absolutnie nie umawiać, gdzie stawiać granice. W końcu trafiłam na mojego obecnego partnera – podobał mi się jego dość szczegółowy opis, to, że jak ja kocha psy i ma dwa. Napisał do mnie pierwszy, kiedy tylko się sparowaliśmy, później rozmawialiśmy przez telefon. W końcu się umówiliśmy. Poszliśmy do Muzeum Warszawy, akurat była tam ciekawa wystawa. Po zwiedzaniu zdecydowaliśmy się jeszcze na kawę. Wtedy szczerze porozmawialiśmy o naszej wyboistej przeszłości, jednak chyba nie byliśmy do końca przekonani po tym pierwszym spotkaniu, czy na pewno pasujemy do siebie.
Jednak on wkrótce się odezwał i zaprosił mnie na randkę na kolejną wystawę. Później poszliśmy do restauracji. Pozwolił mi wybrać lokal, dopytywał, jaką kuchnię lubię. Świetnie nam się rozmawiało, ale kiedy przyszło do płacenia, okazało się, że on zapomniał portfela… Można pomyśleć: klasyk. Chciał się najeść na mój rachunek. Jednak na spotkanie przyszedł z pięknym bukietem kwiatów, które wobec braku portfela musiał kupić wcześniej, postarał się. Bardzo mnie przepraszał, że nie może zapłacić. Uwierzyłam mu i zapłaciłam. Czułam się przy nim dobrze i bezpiecznie. Do tego stopnia, że nie powiedziałam o tym incydencie z płaceniem mojej siostrze i mojej przyjaciółce, z którymi konsultowałam wszystkich moich randkowiczów. Trochę się wstydziłam, trochę bałam się, że one od razu go skreślą, uznając to za czerwoną flagę. Tymczasem pod koniec tej drugiej randki, kiedy wyszliśmy z kolacji, wyznał, że mu się podobam, że to zrozumiał i że chciałby się ze mną spotykać. Chciałam tego samego, byłam nim zaintrygowana, pragnęłam go lepiej poznać. A kiedy po trzeciej randce mnie pocałował, to wiedziałam już na pewno, że powinnam tę znajomość kontynuować. I tak od roku trwa nasza wspólna przygoda. Mieszkamy osobno, każde z nas ma jakoś tam poukładane życie, nie spieszymy się do niczego, nie czujemy żadnej presji, szanujemy swoje granice – cieszymy się tym, co mamy.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.