Znaleziono 0 artykułów
11.03.2025

Szacunek do słowa oznaczał szacunek do człowieka. Dziś nie ma ani jednego, ani drugiego

11.03.2025
Fot. Samuel Corum/Getty Images

Na moich oczach i uszach rozpada się ład międzynarodowy, w którym dorastałam. Wcześniej rozleciał się już porządek polski. A wszystko zaczęło się w języku. Od słów, które demolują zaufanie.

Ja mówiłem, że jest dyktatorem? Nie wierzę, że coś takiego powiedziałem – kpił Donald Trump z uśmieszkiem, obracając w żart oskarżenie rzucone kilka dni wcześniej pod adresem Wołodymyra Zełenskiego, prezydenta kraju od ponad trzech lat broniącego się przed dyktatorską napaścią Władimira Putina i jego armii. A było to tylko jedno z mącących wizerunek ukraińskiego prezydenta określeń. Trump twierdził również, że Zełenski nie chce pokoju, przyznaje się do korupcji, ma w ojczyźnie spadające notowania. Wszystkie te – nieprawdziwe – słowa padły jeszcze przed awanturą w Gabinecie Owalnym. Kłótnia Zełenskiego z Trumpem i Vance’em przypominała ustawkę, w której dwóch osiłków napada na już osłabionego adwersarza, podnosi głos, przerywa mu. A ponieważ ten kontrargumentuje i trwa przy swoim, to zostaje wyproszony z Białego Domu bez podania obiadu.

Język jako szansa spotkania

Cały świat oglądał tę kłótnię, doznając szoku z jednej strony, z drugiej uświadamiając sobie, że coś się właśnie nieodwołalnie zmienia. Runęła kluczowa norma zachodniego świata – dążenie do porozumienia, z poszanowaniem oponenta, choćbyśmy się nie zgadzali, choćby istniała między nami dysproporcja sił. Dotąd byliśmy – w sferze wartości i ideałów – umówieni, że nie kopie się leżącego. Że nie wypada triumfować nad tym, kto jest w kłopotach i biedzie. Że przywódca to ktoś, kto zachowuje chłodną głowę, powagę i kulturę nawet, gdy walą się wieże World Trade Center, gdy miliardy ludzi zamykają się w domach z powodu śmiertelnego wirusa, gdy na szpitale i szkoły lecą bomby.

Byliśmy na to umówieni bez słów. Gdzieś między wierszami powojennej kultury Zachodu wpisaliśmy w swoją codzienność uzgodnienie, że postaramy się być lepsi, porządniejsi, uczciwsi. A potem na forum ONZ reprezentanci państw niemal całego świata spisali Powszechną Deklarację Praw Człowieka, której preambuła przestrzega, że brak poszanowania godności innych prowadzi do aktów barbarzyństwa.

Język ma moc nazywania, a więc dosłownie buduje rozumienie rzeczywistości. Mamy uczą dzieci: „To jest samolot. A to jest pies”, żebyśmy w tych słowach umieli się spotkać i żebyśmy żyli w czymś, co uznajemy za wspólny świat. O tym, jak trudno przekroczyć swoje indywidualne odczuwanie życia, wiemy chyba wszyscy. Miewamy chwile samotności, gdy nie rozumie nas nikt. Język – słów i gestów – jest szansą spotkania.

Język to też nasze najbardziej wyjątkowe osiągnięcie jako istot inteligentnych, bo umożliwia okazywanie przyjaznych zamiarów i chęci współpracy. To on dał nam przewagę ewolucyjną. Dzięki niemu budowaliśmy wodne akwedukty w starożytności i dzięki niemu dziś wysyłamy misje na Marsa. Trzeba wspólnego języka także do tego, by się spierać. Dzięki temu, że znamy te same określenia i nazwy, możemy namierzać wszystko, co nas różni i rozdziela. Nawet wojny się „wypowiada”, nadaje się im status słowny, bo prawo działa w języku. I kłamie się również w języku, na przykład nazywając niesprowokowaną napaść „specjalną operacją wojskową”, jak Kreml określa wojnę z Ukrainą.

Fot. Andrew Harnik/Getty Images

Kiedy językowe granice zostają przekroczone

Kłopot w tym, że od kilkunastu lat w języku polityki rosną dwa wykluczające się opisy świata. Polaryzacja, o której tyle mówimy, rozgrywa się właśnie w słowach. I działa jak przykładanie sobie nawzajem krzywego zwierciadła. W Polsce politycy niemal rutynowo oskarżają się o szpiegostwo, o nielegalne przejmowanie prokuratury i mediów publicznych, o niszczenie budżetu i kraju. Wypowiadają najpoważniejsze oskarżenie z lekkością anegdoty. Oznajmiają, że nastąpił zamach stanu, krzyczą w sejmie do urzędującego premiera „Kula w łeb!”, a marszałka sejmu nazywają „skamlącą chihuahua”. Wygłoszone przed laty z sejmowej mównicy słowa Andrzej Leppera: „Wersal się skończył”, doczekały się spełnienia. Wszelkie granice zostały przekroczone, w języku najpoważniejszych urzędników państwa potęguje się chaos. Jedyne pytanie, jakie pozostaje, brzmi: czy ta eskalacja ma jakiś finał, czy język posiada koniec?

„Nie wolno zmieniać zasad gry w trakcie gry” – napisał Lewis Caroll w „Alicji w Krainie Czarów” i tę zasadę, na której opiera się cała historia instytucji politycznych, wbijał mi do głowy prof. Jan Baszkiewicz, badacz rewolucji francuskiej, a więc autorytet w kwestii wywracania świata do góry nogami. W różnych czasach i epokach porządek opiera się na tym, na co się ze sobą – jako ludzie, państwa, organizacje czy armie – umówimy. A gdy się umawiamy, podając sobie dłonie lub podpisując dokumenty, to dokonujemy wzajemnego gestu zaufania w nadziei, że w zobowiązaniach uda się wytrwać. Podobnych drobnych rytuałów dokonujemy wszyscy, codziennie. Choćby za każdym razem, gdy – nie czytając go – potwierdzamy regulamin sprzedaży w sklepie internetowym, po czym – na ogół spokojnie, pełni ufności – oczekujemy przesyłki z Chin albo Bristolu. I w przytłaczającej większości przypadków ta umowa, zawarta w słowach, działa.

Inflacja słów

Ta siła zobowiązań zaklętych w języku trzyma nasz świat jak niewidzialna powięź. Przenika wszystkie sfery życia, nie pozwala się rozłazić.

Wagę tej umowy słychać w samym języku, w przestrodze: „Nie rzucaj słów na wiatr”, i świadczącym o uczciwości zapewnieniu: „U mnie słowo droższe od pieniędzy”. W rzeczywistości błyskawicznych zmian i dezaktualizacji dotrzymanie raz danego słowa naprawdę okazuje się próbą. Wczoraj zamówione szafki dziś okazują się niedostępne. Potwierdzone rano spotkanie już trzeba przełożyć, bo coś wskoczyło do kalendarza. A jadącego w naszą stronę taksówkarza można odwołać, koszt zmiany zdania będzie niski. Coraz rzadziej decydujemy się wytrwać przy umowie.

Łatwiej było, zanim zdania wypowiadane prosto sobie w oczy zastąpiły te pisane w komunikatorach i SMS-ach. Składamy sobie zbyt wiele drobnych obietnic. Zbyt łatwo je kasować i edytować. Za wysoka jest inflacja słów, by nawet tysiącletnie kultury czy stare obyczaje utrzymały fason i wiarygodność.

Zastanawiałam się, czy mogę wszystko zrzucić na Trumpa. Na jego łobuzerkę, transakcyjne podejście do świata. Na bezczelność zapowiedzi, że udręczeni mieszkańcy Gazy zostaną usunięci ze swojego kraju, a tam powstanie nowa riwiera. Chciałabym powiedzieć, że jeden człowiek zdemolował językowe i międzynarodowe normy. Ale on działa na zmiękczonym już polu, w którym manipulacja i dezinformacja od jakiegoś czasu uniemożliwiają prosty podział świata na prawdziwy i fałszywy. Trump mówi w języku angielskim, w którym każdy pytany odpowiada odruchowo, że „jest świetnie” i „wszystko OK”, choćby miał depresję, chorą mamę i długi. A właśnie z tego języka uczyniliśmy kod globalny, korzystamy z niego w sieci wirtualnej. A więc odpowiedzialność za język, jego powagę i ciągły wysiłek zaczepiania słów o fakty, jest wspólna. Każde z nas powinno zważać na słowa, nie nadużywać określeń na wyrost, nie szastać nimi. Tylko wtedy pozostaną dla nas oparciem, zaczną przywoływać do porządku. I może sprawią, że wydostaniemy się z poczucia nierozpoznawania własnego świata.

Ćwiczenie z odkodowywania rzeczywistości

Czytanie, w dużych ilościach, to wciąż najlepsza strategia radzenia sobie z nadmiarem słów i rozpadem języka. Czytanie książek i wierszy działa jak prysznic, codzienne oczyszczanie się z językowych nadużyć i przypominanie, co znaczą różne określenia, jak myślą i czują inni. Natomiast czytanie i oglądanie mediów jest lekcją trudniejszą, to żmudne ćwiczenie z odkodowywania i odróżniania. Który krzykliwy nagłówek jest tylko łowieniem klikbajtów, za którym może stać efektownie zareklamowany, ale jednak wartościowy tekst. Którym przymiotnikom ufać, a które zachwyty są na wyrost lub na sprzedaż? Kto i z jaką intencją mówi? Czy ten tekst stworzył człowiek, czy robot?

Czytanie, dawniej utożsamiane z pozyskiwaniem wiedzy, dziś przypomina przeprawę przez zasieki i pułapki. A jednak siłowanie się z językiem to wciąż jedyna droga do rozumienia – siebie, innych i okoliczności.

Trzymam oczy i uszy szeroko otwarte. Ponoć najwięcej rozumieją ci, którzy nie rwą się do mówienia, ale uważnie i cierpliwie słuchają. A w rozhuśtanej gadaninie ostatnich dni najwyraźniej słychać milczenie Władimira Putina.

Paulina Wilk
  1. Ludzie
  2. Opinie
  3. Szacunek do słowa oznaczał szacunek do człowieka. Dziś nie ma ani jednego, ani drugiego
Proszę czekać..
Zamknij