
Na moich oczach i uszach rozpada się ład międzynarodowy, w którym dorastałam. Wcześniej rozleciał się już porządek polski. A wszystko zaczęło się w języku. Od słów, które demolują zaufanie.
– Ja mówiłem, że jest dyktatorem? Nie wierzę, że coś takiego powiedziałem – kpił Donald Trump z uśmieszkiem, obracając w żart oskarżenie rzucone kilka dni wcześniej pod adresem Wołodymyra Zełenskiego, prezydenta kraju od ponad trzech lat broniącego się przed dyktatorską napaścią Władimira Putina i jego armii. A było to tylko jedno z mącących wizerunek ukraińskiego prezydenta określeń. Trump twierdził również, że Zełenski nie chce pokoju, przyznaje się do korupcji, ma w ojczyźnie spadające notowania. Wszystkie te – nieprawdziwe – słowa padły jeszcze przed awanturą w Gabinecie Owalnym. Kłótnia Zełenskiego z Trumpem i Vance’em przypominała ustawkę, w której dwóch osiłków napada na już osłabionego adwersarza, podnosi głos, przerywa mu. A ponieważ ten kontrargumentuje i trwa przy swoim, to zostaje wyproszony z Białego Domu bez podania obiadu.
Język jako szansa spotkania
Cały świat oglądał tę kłótnię, doznając szoku z jednej strony, z drugiej uświadamiając sobie, że coś się właśnie nieodwołalnie zmienia. Runęła kluczowa norma zachodniego świata – dążenie do porozumienia, z poszanowaniem oponenta, choćbyśmy się nie zgadzali, choćby istniała między nami dysproporcja sił. Dotąd byliśmy – w sferze wartości i ideałów – umówieni, że nie kopie się leżącego. Że nie wypada triumfować nad tym, kto jest w kłopotach i biedzie. Że przywódca to ktoś, kto zachowuje chłodną głowę, powagę i kulturę nawet, gdy walą się wieże World Trade Center, gdy miliardy ludzi zamykają się w domach z powodu śmiertelnego wirusa, gdy na szpitale i szkoły lecą bomby.
Byliśmy na to umówieni bez słów. Gdzieś między wierszami powojennej kultury Zachodu wpisaliśmy w swoją codzienność uzgodnienie, że postaramy się być lepsi, porządniejsi, uczciwsi. A potem na forum ONZ reprezentanci państw niemal całego świata spisali Powszechną Deklarację Praw Człowieka, której preambuła przestrzega, że brak poszanowania godności innych prowadzi do aktów barbarzyństwa.
Język ma moc nazywania, a więc dosłownie buduje rozumienie rzeczywistości. Mamy uczą dzieci: „To jest samolot. A to jest pies”, żebyśmy w tych słowach umieli się spotkać i żebyśmy żyli w czymś, co uznajemy za wspólny świat. O tym, jak trudno przekroczyć swoje indywidualne odczuwanie życia, wiemy chyba wszyscy. Miewamy chwile samotności, gdy nie rozumie nas nikt. Język – słów i gestów – jest szansą spotkania.
Język to też nasze najbardziej wyjątkowe osiągnięcie jako istot inteligentnych, bo umożliwia okazywanie przyjaznych zamiarów i chęci współpracy. To on dał nam przewagę ewolucyjną. Dzięki niemu budowaliśmy wodne akwedukty w starożytności i dzięki niemu dziś wysyłamy misje na Marsa. Trzeba wspólnego języka także do tego, by się spierać. Dzięki temu, że znamy te same określenia i nazwy, możemy namierzać wszystko, co nas różni i rozdziela. Nawet wojny się „wypowiada”, nadaje się im status słowny, bo prawo działa w języku. I kłamie się również w języku, na przykład nazywając niesprowokowaną napaść „specjalną operacją wojskową”, jak Kreml określa wojnę z Ukrainą.

Kiedy językowe granice zostają przekroczone
Kłopot w tym, że od kilkunastu lat w języku polityki rosną dwa wykluczające się opisy świata. Polaryzacja, o której tyle mówimy, rozgrywa się właśnie w słowach. I działa jak przykładanie sobie nawzajem krzywego zwierciadła. W Polsce politycy niemal rutynowo oskarżają się o szpiegostwo, o nielegalne przejmowanie prokuratury i mediów publicznych, o niszczenie budżetu i kraju. Wypowiadają najpoważniejsze oskarżenie z lekkością anegdoty. Oznajmiają, że nastąpił zamach stanu, krzyczą w sejmie do urzędującego premiera „Kula w łeb!”, a marszałka sejmu nazywają „skamlącą chihuahua”. Wygłoszone przed laty z sejmowej mównicy słowa Andrzej Leppera: „Wersal się skończył”, doczekały się spełnienia. Wszelkie granice zostały przekroczone, w języku najpoważniejszych urzędników państwa potęguje się chaos. Jedyne pytanie, jakie pozostaje, brzmi: czy ta eskalacja ma jakiś finał, czy język posiada koniec?
„Nie wolno zmieniać zasad gry w trakcie gry” – napisał Lewis Caroll w „Alicji w Krainie Czarów” i tę zasadę, na której opiera się cała historia instytucji politycznych, wbijał mi do głowy prof. Jan Baszkiewicz, badacz rewolucji francuskiej, a więc autorytet w kwestii wywracania świata do góry nogami. W różnych czasach i epokach porządek opiera się na tym, na co się ze sobą – jako ludzie, państwa, organizacje czy armie – umówimy. A gdy się umawiamy, podając sobie dłonie lub podpisując dokumenty, to dokonujemy wzajemnego gestu zaufania w nadziei, że w zobowiązaniach uda się wytrwać. Podobnych drobnych rytuałów dokonujemy wszyscy, codziennie. Choćby za każdym razem, gdy – nie czytając go – potwierdzamy regulamin sprzedaży w sklepie internetowym, po czym – na ogół spokojnie, pełni ufności – oczekujemy przesyłki z Chin albo Bristolu. I w przytłaczającej większości przypadków ta umowa, zawarta w słowach, działa.
Inflacja słów
Ta siła zobowiązań zaklętych w języku trzyma nasz świat jak niewidzialna powięź. Przenika wszystkie sfery życia, nie pozwala się rozłazić.
Wagę tej umowy słychać w samym języku, w przestrodze: „Nie rzucaj słów na wiatr”, i świadczącym o uczciwości zapewnieniu: „U mnie słowo droższe od pieniędzy”. W rzeczywistości błyskawicznych zmian i dezaktualizacji dotrzymanie raz danego słowa naprawdę okazuje się próbą. Wczoraj zamówione szafki dziś okazują się niedostępne. Potwierdzone rano spotkanie już trzeba przełożyć, bo coś wskoczyło do kalendarza. A jadącego w naszą stronę taksówkarza można odwołać, koszt zmiany zdania będzie niski. Coraz rzadziej decydujemy się wytrwać przy umowie.
Łatwiej było, zanim zdania wypowiadane prosto sobie w oczy zastąpiły te pisane w komunikatorach i SMS-ach. Składamy sobie zbyt wiele drobnych obietnic. Zbyt łatwo je kasować i edytować. Za wysoka jest inflacja słów, by nawet tysiącletnie kultury czy stare obyczaje utrzymały fason i wiarygodność.
Zastanawiałam się, czy mogę wszystko zrzucić na Trumpa. Na jego łobuzerkę, transakcyjne podejście do świata. Na bezczelność zapowiedzi, że udręczeni mieszkańcy Gazy zostaną usunięci ze swojego kraju, a tam powstanie nowa riwiera. Chciałabym powiedzieć, że jeden człowiek zdemolował językowe i międzynarodowe normy. Ale on działa na zmiękczonym już polu, w którym manipulacja i dezinformacja od jakiegoś czasu uniemożliwiają prosty podział świata na prawdziwy i fałszywy. Trump mówi w języku angielskim, w którym każdy pytany odpowiada odruchowo, że „jest świetnie” i „wszystko OK”, choćby miał depresję, chorą mamę i długi. A właśnie z tego języka uczyniliśmy kod globalny, korzystamy z niego w sieci wirtualnej. A więc odpowiedzialność za język, jego powagę i ciągły wysiłek zaczepiania słów o fakty, jest wspólna. Każde z nas powinno zważać na słowa, nie nadużywać określeń na wyrost, nie szastać nimi. Tylko wtedy pozostaną dla nas oparciem, zaczną przywoływać do porządku. I może sprawią, że wydostaniemy się z poczucia nierozpoznawania własnego świata.
Ćwiczenie z odkodowywania rzeczywistości
Czytanie, w dużych ilościach, to wciąż najlepsza strategia radzenia sobie z nadmiarem słów i rozpadem języka. Czytanie książek i wierszy działa jak prysznic, codzienne oczyszczanie się z językowych nadużyć i przypominanie, co znaczą różne określenia, jak myślą i czują inni. Natomiast czytanie i oglądanie mediów jest lekcją trudniejszą, to żmudne ćwiczenie z odkodowywania i odróżniania. Który krzykliwy nagłówek jest tylko łowieniem klikbajtów, za którym może stać efektownie zareklamowany, ale jednak wartościowy tekst. Którym przymiotnikom ufać, a które zachwyty są na wyrost lub na sprzedaż? Kto i z jaką intencją mówi? Czy ten tekst stworzył człowiek, czy robot?
Czytanie, dawniej utożsamiane z pozyskiwaniem wiedzy, dziś przypomina przeprawę przez zasieki i pułapki. A jednak siłowanie się z językiem to wciąż jedyna droga do rozumienia – siebie, innych i okoliczności.
Trzymam oczy i uszy szeroko otwarte. Ponoć najwięcej rozumieją ci, którzy nie rwą się do mówienia, ale uważnie i cierpliwie słuchają. A w rozhuśtanej gadaninie ostatnich dni najwyraźniej słychać milczenie Władimira Putina.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.