Każdy ślad, który zostawiamy w sieci, może być użyty przeciwko nam. Po lekturze „Cokolwiek wybierzesz”, najnowszego kryminału Jakuba Szamałka, czytelnicy zmieniają hasła, kasują zdjęcia z Facebooka i zaklejają kamerki w laptopie.
Nie jestem wielkim fanem kryminałów
Żartujesz?
Czytam je, oczywiście. I dla przyjemności, i ze względów zawodowych. Ale formuła tego gatunku jest bardzo sztywna. Na trzeciej stronie pada trup, potem trzeba czytelnika wodzić za nos, a z czasem okazuje się, że bransoletka, która pojawiła się na czwartej kartce, jest kluczem do całej historii. W pewnym momencie ten schemat zaczyna nużyć. Jako pisarz akceptuję i szanuję oczywiście wymogi tej literatury. Zawsze jednak staram się w ramach formy napisać coś zaskakującego.
Twoje kolejne książki też będą kryminałami?
Dwie następne tak, ale nie wiem, co będzie potem. Powoli przychodzą mi do głowy pomysły na książki niesensacyjne. Trzy powieści, które powstały przed „Cokolwiek wybierzesz”, to kryminały osadzone w starożytności. Gdy je napisałem, miałem poczucie, że powiedziałem już wszystko, co miałem na ten temat do powiedzenia. Chciałem starożytność odbrązowić. Antycznych pisarzy tłumaczono w XIX wieku, stąd patyna i koturnowy język tych dzieł. Po tej trylogii kolejnego tematu szukałem przez trzy lata.
Nic dziwnego, że w kręgu twoich zainteresowań znalazła się starożytność, skoro jesteś archeologiem. Ale jak trafiłeś z antyku do darknetu?
Przez pół roku byłem na urlopie rodzicielskim. Pewnego dnia podczas spaceru w parku zaczęło padać. Założyłem na wózek folię ochronną i słuchałem podcastu z BBC. Trafiłem na reportaż o tym, jak nowoczesne technologie są wykorzystywane do rozpowszechniania treści pedofilskich. To mocno przykuło moją uwagę. Bardzo dokładnie zapamiętałem ten moment: deszcz, dziecko śpiące bezpiecznie w wózku, w kontraście do tego, co usłyszałem. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie.
I znalazło odbicie w powieści.
Okazało się, że technologie bardzo ułatwiają pedofilom życie. Kiedyś ktoś, kto miał tego typu zdjęcia, musiał sam wywoływać odbitki w piwnicy. A potem co najwyżej sprzedać koledze. Dzisiaj dzięki nowym technologiom można je powielać w nieskończoność za darmo i anonimowo.
Historia o australijskich policjantach, którzy przez rok moderowali forum pedofilów, jest prawdziwa?
Jest oparta na faktach. Próbowali uzyskać jak najwięcej danych, ale udało się zidentyfikować tylko część użytkowników forum. Przegrywamy z internetem. Technologie – owszem – ułatwiają życie, ale mogą być używane również przez przestępców.
Dużo wiedziałeś o darknecie, zanim zacząłeś pisać?
Nic o tym nie wiedziałem. Mało tego, jak ktoś zaczynał mówić o megabajtach, megabitach i innych megahercach, to odpływałem, bo mnie to nie interesowało.
Znam to. Ale twoja książka wzbudziła we mnie czujność.
To dobrze. Taką miałem ambicję. Z czasem okazało się, że temat jest coraz bardziej fascynujący. Zrozumiałem, że to, jak wyobrażamy sobie świat, niekoniecznie jest spójne z rzeczywistością. Parę lat temu brytyjscy konserwatyści odtrąbili sukces, twierdząc, że w Wielkiej Brytanii przestępczość znacznie spadła, i zamierzają zwolnić 20 tysięcy policjantów, bo nie będą już potrzebni. Okazało się jednak, że mniej więcej o taką liczbę, o jaką spadła liczba przestępstw tradycyjnych, wzrosła w cyberprzestrzeni. I, co gorsza, o wiele trudniej jest z tą cyberprzestępczością walczyć. Jak złodziej wyrywa pani torebkę na ulicy, to jest cień szansy, że się ją odnajdzie, bo dzielnicowy zna podejrzanych ze swojego terenu. Ale kiedy pani przyjdzie na komisariat i powie, że próbowała kupić coś w internecie i ktoś ściągnął jej dane z karty, a jest to przestępca z Ukrainy lub Tajlandii, to policjant niewiele może zrobić.
Skąd czerpałeś dane o świecie dziennikarskim? Julita, główna bohaterka twojej książki, która pracuje w portalu plotkarskim, jest bardzo wiarygodna.
Od paru lat przyglądam się z wielkim niepokojem temu, co z mediami robi internet. Internet walnął tradycyjnym mediom kijem bejsbolowym po kolanach. I one teraz próbują się po tym ciosie rozejrzeć i zadecydować, co dalej. Muszą się zastanowić, jak zaistnieć w świecie z internetem, bo zlekceważyć go nie sposób. Wiele redakcji zaczęło bieg na oślep za klikiem. Często stosują prowokacje albo chwytliwy tytuł, za którym nie idzie żadna treść. Pamiętam artykuł, którego tytuł brzmiał mniej więcej tak: „Roznegliżowany Papież pokazuje swoje jajka”. Bohaterem tekstu był jakiś Paweł Papież, któremu zrobiono zdjęcie na targu, gdzie bez koszuli sprzedawał jajka.
Postanowiłem oprócz wprowadzenia warstwy sensacyjnej i przedstawienia, w jaki sposób można zabić kogoś za pomocą nowej technologii, pokazać też inny poziom zagrożeń. Moim zdaniem wymuszone przez internet zmiany w mediach zagrażają nam jeszcze bardziej niż hakerzy.
Ogłupiają nas wszystkich.
Tak. Niosą zagrożenia dla demokracji. Czytałem sporo na ten temat, ale też rozmawiałem z różnymi zaprzyjaźnionymi dziennikarzami. Odwiedziłem redakcję jednego z największych dzienników w kraju, gdzie dla edycji papierowej pracują całe działy – kilkudziesięciu dziennikarzy pisze o kulturze, następna grupa o gospodarce czy o sporcie. Natomiast cała redakcja internetowa to kilkanaście biurek ustawionych z boku. Od strony finansowej obie mają takie same wyniki.
Wiemy już dużo o mechanizmach czytania. Wiemy, co ludzie klikają, jak daleko przewijają teksty, i wychodzi na to, że ważnych jest pierwszych 200 słów, zatem po co inwestować w dłuższe artykuły. Wiadomo już, gdzie ludzie zawieszają wzrok i jakie zdania najczęściej zaznaczają. Rośnie we mnie pochwała niewydajności, coraz częściej tęsknię za czasami, kiedy nie wiedzieliśmy o wszystkim tak dużo.
Czytelnicy „Cokolwiek wybierzesz” zmieniają piny, kody, hasła dostępu?
Tak. Wiele osób o tym mówi.
Ja też pozmieniałam.
Dobrze. Warto mieć mocniejsze hasła, choć jeśli ktoś jest zdeterminowany, to nie jest to żadna gwarancja bezpieczeństwa.
Zapowiadasz kolejną trylogię. Tym razem o świecie nowych technologii. Druga książka tego cyklu już powstaje?
Tak, to będzie thriller o tym, jak dane, które tak ochoczo zamieszczamy w internecie, mogą być wykorzystywane w walce politycznej do manipulacji. „Cokolwiek wybierzesz” jest o konsekwencjach nieostrożności jednej Julity. Druga książka będzie o tym, co może osiągnąć ktoś skupiający się na uprzykrzeniu życia grupie ludzie.
Przedsmak tego dała nam Cambridge Analytica, choć oni działali topornie, bez polotu. I jeszcze chwalili się, że to robią. Dzięki temu mogliśmy się dowiedzieć, co się dzieje.
W sieci zostawiamy mnóstwo danych, które mogą się komuś przydać. Można namierzyć na przykład bezrobotnych. Niektórych po tym, że szukają w wyszukiwarkach haseł „zasiłek” albo „urząd pracy”. Ale z danych w Stanach wynika, że najłatwiej rozpoznać ich po tym, że wyszukują hasła nawiązujące do pornografii w godzinach pracy. Mają czas, siedzą w domu, nudzi im się, są sfrustrowani.
Do czego można wykorzystać taką wiedzę?
Możemy pod te grupy kierować konkretne reklamy, również polityczne. Wczoraj na ulicy wisiał plakat, na którym napisano hasło: „Partia XYZ – Polska twoich marzeń”. Ktoś się z tego zaśmiał, ktoś inny nie zauważył, a jeszcze kogoś innego to nie przekonało. Tymczasem billboard kosztował kilka tysięcy złotych.
Natomiast dzisiaj można popatrzeć na to, co ktoś lubi, i pod to wyświetlić konkretną reklamę. I oczywiście użytkownik A nie widzi reklamy skierowanej do użytkownika B.
Reklama kontekstowa. To już nasza rzeczywistość.
Tak, ale co się stanie, jeśli tę wiedzę wykorzystamy w walce politycznej? Na przykład, jeśli ktoś szukał w wyszukiwarce haseł „niebieska linia” albo „przemoc domowa”, to dostanie reklamę dotyczącą bezpieczeństwa kobiet w rodzinie. To jest perfidne wykorzystywanie naszych obaw, lęków i problemów.
Cambridge Analytica wzięło dane z quizu, który ludzie wypełniali, gdy nudziło im się w pracy. Dołączone do tego informacje na temat tego, co kto lubi z mediów społecznościowych. Okazuje się, że miernikiem poglądów politycznych może być to, jakie firmy odzieżowe lubimy na Facebooku. Jeżeli ktoś lajkuje ciuchy Abercrombie & Fitch, to jest duże prawdopodobieństwo, że głosuje na Demokratów, a jeżeli woli dżinsy i flanelową koszulę, to można podejrzewać, że na Republikanów. Więc naprawdę każda nasza aktywność w internecie ma znaczenie.
Cambridge Analityca wzięło z testu dane, które budowały profil psychologiczny użytkownika. I do niego dobierali reklamę. Tutaj pole do manipulacji jest kolosalne. To pomogło Donaldowi Trumpowi wygrać wybory.
Technologia wciąż się doskonali.
Zdecydowanie. I o tym właśnie zamierzam pisać. Chciałbym zdążyć z książką przed wyborami. Uczulić czytelników na pułapki, które mogą na nas czyhać. Bo w Polsce też już się takie rzeczy dzieją. Na przykład podczas debaty prezydenckiej w Warszawie najwięcej komentarzy w internecie płynęło z Sanoka i to z jednego konkretnego miejsca w Sanoku. Zatem albo duża grupa warszawiaków emocjonujących się polityką samorządową wyjechała na wakacje do Sanoka, albo ktoś komuś zapłacił za komentarze. A takie działania to dopiero rozgrzewka.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.