Pionier sztuki graffiti, malarz neoekspresjonista, bohater popkultury. Sam o sobie mówił, że nie jest prawdziwym człowiekiem, lecz legendą. Ta przetrwała w przepełnionych skrajnymi emocjami obrazach.
Jean-Michel Basquiat zmarł przedwcześnie, dołączając do Klubu 27, do którego należeli przed nim: Jimi Hendrix, Janis Joplin i Jim Morrison, a po nim Kurt Cobain i Amy Winehouse. On jest w tym gronie jedynym artystą wizualnym. W towarzystwo muzycznych rockandrollowców wpasował się krnąbrnością i wybuchowym temperamentem. Był, jak oni, buntownikiem z wyboru, młodym gniewnym, targanym emocjami rajskim ptakiem, który młodzieńcze frustracje przekuwał w sztukę.
I to właśnie sztuka, a nie data śmierci, dała Basquiatowi nieśmiertelność. Obrazy pełne słów wyrwanych z kontekstu, zagadkowych znaków, rachitycznych postaci, barwnych plam, rozwichrzonych kresek. Płótna równie ekspresyjne i nonszalanckie co on sam.
Malarstwo Basquiata można dziś podziwiać w kolekcjach najbardziej prestiżowych muzeów na całym świecie.
SAMOrodny talent
Pierwszą osobą, która dostrzegła plastyczne umiejętności Jean-Michela, była jego matka. Aby pielęgnować w nim artystyczną ciekawość, zabierała syna do Brooklyn Museum, gdzie dzieła Degasa, O’Keeffe i de Kooninga splatały się ze sztuką Afryki, Japonii czy Oceanii.
W latach 60. i 70. na Brooklynie mieszały się kultury m.in. Afroamerykanów, Latynosów, Włochów, Irlandczyków, Polaków i ortodoksyjnych Żydów. Jako dziecko Portorykanki i Haitańczyka Basquiat należał do wieloetnicznego kotła. Niejednokrotnie z tego powodu spotykał się z przejawami nietolerancji, mimo że dyskryminacja ze względu na rasę czy pochodzenie została w USA prawnie zakazana w 1964 roku.
W rodzinie nie znalazł azylu. Umieszczenie matki w szpitalu psychiatrycznym i napięte stosunki z ojcem zmusiły młodego Jean-Michela do życia poza domem. Rzucił ogólniak na rzecz artystycznego liceum City Art School, jednak najwięcej uczył się w muzeach, galeriach i na ulicach. Pod maską lekkoducha skrywał się erudyta. Władał trzema językami, był obeznany ze sztuką, literaturą i filozofią. Szwendając się z przyjacielem Alem Diazem po zaułkach SoHo i Tribeki, poznawał nowojorskie graffiti. Ujmowały go ich barwna forma, różnorodność oraz dosadność przekazu.
Pod koniec lat 70. sam spróbował sił w naściennym malarstwie, przyjąwszy pseudonim SAMO (od „Same Old Shit”). Na murach w różnych częściach metropolii zaczęły się pojawiać krótkie hasła: „SAMO jest końcem burżuazji”, „SAMO jako forma neosztuki”, „SAMO jest zmierzchem neonowej fantazji zwanej życiem”. Basquiat opatrywał je znakiem „©” oraz trójzębną koroną – symbolami swojej oryginalności i panowania nad przestrzenią miasta. Kreślone sprayem slogany (nierzadko o sarkastycznym wydźwięku) piętnowały hipokryzję, nadużycia władzy, konsumpcjonizm, bigoterię i nierówności społeczne. Miały w sobie coś z politycznej tromtadracji, ale i z poezji haiku. Graffiti docierało do wszystkich; upłynniało granicę między sferą prywatną i publiczną.
Z czasem bycie anonimowym kaznodzieją z miejskich ścian przestało Basquiatowi wystarczać. – Chciałem zbudować dla siebie nazwisko – mówił. W 1978 roku w wywiadzie dla „Village Voice” ujawnił swoją tożsamość, a na murach ogłosił: „SAMO umarł”.
Przyjaźń z Warholem, romans z Madonną
Andy Warhol jadł akurat lunch z kuratorem Henrym Geldzahlerem, kiedy dosiadł się do nich młody chłopak z dredami. Po krótkiej wymianie uprzejmości sprzedał im pocztówki własnej roboty. Tak w 1979 roku zaczęła się symbiotyczna przyjaźń Basquiata z mistrzem pop-artu. Warhol promował i otaczał opieką Jean-Michela, a ten tchnął w srebrnowłosego gwiazdora młodzieńczą energię. – Byli jak szalone małżeństwo świata sztuki. Tworzyli dziwaczny duet – wspominał Ronnie Cutrone, wieloletni asystent Warhola.
Środowisko nowojorskiej cyganerii stało przed Basquiatem otworem. Szczególnie często otwierał drzwi nocnych klubów, takich jak CBGB, Mudd Club, Hurrah czy Area, gdzie bawił się z Fab 5 Freddym, Lee Quiñonesem i Keithem Haringiem – pionierami graffiti. Grał w zespole muzycznym Gray, stawał za DJ-ską konsoletą i wziął udział w teledysku do „Rapture” Blondie. Wydawał się skryty, ale emanował dziecięcą radością. Był – jak stwierdzał Warhol – „tajemniczy i pełen powabu”.
To przykuło uwagę jego pierwszej miłości. – Nazywa się Madonna i zostanie kimś naprawdę wielkim – mówił o niej Basquiat. Ich związek był krótki i burzliwy. W 1982 roku ona budowała swój wizerunek ikony popu, on szukał nowej formuły malarstwa. Namalował wtedy obraz „A Panel of Experts”, na którym znajduje się imię Madonny. Jest jednak przekreślone. Zastępuje je „Venus” – prawdopodobnie nowy obiekt westchnień Jean-Michela.
Malarska kakofonia
– Przekreślam słowa po to, by stały się bardziej widoczne. Fakt, że coś je zakrywa, sprawia, że tym silniej chcesz je przeczytać – tłumaczył Basquiat. Skreślał jednak nie tylko imiona kochanek. Wyróżniał w ten sposób wyrazy: „niebezpieczeństwo”, „system nerwowy”, „krew” czy „ciernie”. Język pisany wkradał się do jego płócien i mościł się pomiędzy ekspresjonistycznymi plamami koloru, niepokojącymi postaciami, a także symbolami o szczególnym dla malarza znaczeniu. Hiphopowy slang i karaibski patois splatały się w kakofonię sugestywnych haseł.
Basquiat malował to, co lubił: bokserskie triumfy Muhammada Alego, baseballowe potyczki Hanka Aarona oraz jazz Charliego Parkera. Uwieczniał również to, co go przerażało. W 1981 roku sportretował czarnoskórego policjanta – umundurowaną figurę o zdeformowanej twarzy przypominającej czaszkę. Tuż obok niej dopisał: „pionek”, sugerując hipokryzję współbrata pozostającego na usługach opresyjnego systemu. Z kolei na obrazie „Death of Michael Stewart” z 1983 roku ukazał dwóch białych policjantów linczujących czarną postać. Całość zwieńczył słowem „zbezczeszczenie”. Złożył hołd zamordowanemu grafficiarzowi, którego oprawcy zostali uniewinnieni. – To mogłem być ja – wyznał.
Malarstwo Basquiata sprawia wrażenie chaotycznego i nerwowego, ale porozrzucane strzałki, plamy, anatomiczne przekroje, strzępy zdań i ludzkich sylwetek tworzą przemyślane układy kompozycyjne. Są nacechowane wzburzeniem lub ekscytacją; brutalne, egzotyczne i dzikie. Doceniła je Annina Nosei – promotorka transawangardy oraz sztuki Neue Wilde w Stanach Zjednoczonych. Za jej wstawiennictwem Basquiat stał się jednym z kluczowych bohaterów neoekspresjonizmu. Młody artysta stanął więc w jednym szeregu z takimi malarzami jak Julian Schnabel, Leon Golub czy David Salle.
Jestem legendą
Do galerii Anniny Nosei na SoHo przychodziły tłumy dziennikarzy, krytyków i marszandów. Basquiat, który w 1981 roku wziął udział w wystawie „New York/New Wave” w galerii P.S.1 na Queensie, został gwiazdą młodej sceny artystycznej. Jego kariera nabrała błyskawicznego tempa.
– Nie jestem prawdziwym człowiekiem. Jestem legendą – mawiał. Malował w dzień i w nocy, nieustannie – często ubrany w garnitury od Armaniego, które notorycznie plamił. Niektóre obrazy sprzedawał za kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Zdarzało się, że klienci chcieli kupić nawet niedokończone dzieła. Basquiat dostrzegał w popycie obskurantyzm i bezmyślność nabywców kierujących się trendem, a nie wydźwiękiem jego prac.
Mimo to tworzył dalej, stając się niewolnikiem nie tylko własnego sukcesu, lecz także narkotyków, po które sięgał częściej niż dotychczas. – Jeśli przestanę brać, stwierdzą, że moja sztuka umarła – tłumaczył. Przeczuwał jednak fatalne skutki uzależnienia. W rozmowie z przyjacielem Vincentem Gallo wyznał: – Muszę się wydostać z Nowego Jorku. Nienawidzę go. Na Hawajach nie ma heroiny i jest tam tak pięknie, że nawet o niej nie myślisz.
Krótki pobyt na rajskich wyspach nie pomógł. Po powrocie artysta zażył speedball – mieszankę heroiny i kokainy.
12 sierpnia 1988 roku Basquiat został znaleziony martwy w swoim studiu przy Great Jones Street na Manhattanie. Podczas uroczystości pogrzebowej Keith Haring mówił: – W ciągu dziesięciu lat stworzył dzieła całego życia. Zachłannie chcemy wiedzieć, co mógłby jeszcze wykreować i jakie arcydzieła oszukałyby śmierć. Jednak prawda jest taka, że zrobił wystarczająco dużo, by zaintrygować kolejne pokolenia.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.