Nie wiem, dlaczego wszyscy myślą, że „Sukcesja” to komedia – zastanawiał się Jeremy Strong. Dla niego losy jego bohatera, Kendalla Roya, rozkapryszonego syna magnata medialnego, były śmiertelnie poważne. – Zachowuje się, jakby grał Hamleta – mówił producent serialu, Adam McKay.
– Czuję się dziwnie, mówiąc o nim w trzeciej osobie – mówi Jeremy Strong o Kendallu Royu. Syn magnata medialnego, który miał zostać jego następcą, ale zbuntował się przeciwko ojcu, nie istnieje naprawdę. To postać z serialu „Sukcesja”, który właśnie się zakończył. Ale dla aktora, który się w niego wcielał, Kendall był alter ego, a nawet więcej, nieodłączną częścią jego tożsamości. On Roya nie grał, on wchodził w jego skórę.
Gdy w finałowym odcinku Kendall przegrał wszystko – głosowanie zarządu, swoje stanowisko, schedę po ojcu – Strong chciał się rzucić do rzeki. Znów, całkiem dosłownie. Scenarzyści chcieli, by w ostatniej scenie osamotniony Roy (towarzyszył mu tylko wierny ochroniarz) gapił się pustym wzrokiem w wodę. Bezradny, niemy, skończony. – Ken się z tego nie podniesie – mówił twórca serialu Jesse Armstrong. Strong chciał upadek bohatera pokazać jeszcze mocniej, skacząc do rwącego nurtu. Złapał go aktor grający ochroniarza – zareagował impulsywnie, spontanicznie, bo nie miał pojęcia, co planuje kolega z planu. – Nie wiedziałem, że to zrobię. Chciałem pokazać, że moja postać jest już na zawsze uwięziona w niemym krzyku – mówił potem Strong.
Choć obsada „Sukcesji” spędziła razem pięć lat, Strong nie dał się do końca poznać. Im bardziej Kendall się alienował, tym częściej Jeremy odsuwał się od reszty. Podczas zdjęć do ostatnich odcinków wchodził do garderoby tylko wtedy, gdy miał gwarancję, że nikt mu nie przeszkodzi. Twierdził, że jego zachowanie nie wynika z arogancji. Rola wymagała od niego daleko idącego poświęcenia. – Martwię się o niego. Nie można się tak zatracać w pracy. Gdyby był lepszy dla siebie, mógłby być lepszy dla innych. Co nie zmienia faktu, że osiąga genialne rezultaty – komentował zachowanie Stronga Brian Cox, odtwórca roli ojca, Logana Roya. – Gdy powiedziałem mu, że nasz serial mnie bawi, myślał, że żartuję. On naprawdę sądził, że gramy w tragedii – dodawał Kieran Culkin, serialowy brat Kendalla, Roman. – Czuł się, jakby był Hamletem – mówił producent Adam McKay.
Te słowa padły w tekście Michaela Schulmana dla „New Yorkera”. Strong uznał artykuł za „zdradę”. Otworzył się przed dziennikarzem, który zobaczył w nim zakompleksionego megalomana, oderwanego od rzeczywistości wyznawcę aktorskiej „metody”, egoistę pozbawionego empatii. Ale tak naprawdę wszyscy potrzebowali, żeby Kendall, a więc także Jeremy, dokładnie taki był – bez dystansu, bez hamulców, bez poczucia humoru. Roy to przecież narkoman, który przyczynił się do śmierci niewinnego człowieka, syn, który musiał przynajmniej metaforycznie zabić ojca, by zająć jego miejsce, tata marnotrawny, którego nie chcą znać nawet jego własne dzieci.
Na szczęście w tym Strong różni się od Roya. W czasie zdjęć do „Sukcesji” założył rodzinę. Urodzoną w Danii psychiatrę dziecięcą Emmę Wall poznał na imprezie w Nowym Jorku. W ciągu pięciu lat doczekali się trzech córek – Agathe, Ingrid i Clary. Małżonkowie i ich dzieci dzielą życie między Brooklyn, Kopenhagę i Tisvilde, nadmorską dziurę, w której kupili dom podczas pandemii. – Jeśli cokolwiek mi się w życiu udało, to dzieci – mówi Strong w wywiadzie dla „GQ”. – Praca była kiedyś w centrum mojego życia. To się zmieniło – przyznaje.
Faktycznie, długo Jeremy’emu nie udawało się właściwie nic, choć – tak jak Roya – zżerała go ambicja. Odkąd pamięta, pragnął zostać aktorem. I to nie byle jakim. Takim jak jego mistrzowie – Al Pacino, Dustin Hoffman, Daniel Day-Lewis, którzy przygotowując się do roli, kradli swoim postaciom życie. Na wielki przełom Strong musiał czekać niemal do czterdziestki. Wcześniej doznawał frustracji, krzywdy, odrzucenia. Gdy zaczynał pracę w zawodzie, w latach 2000., nikt nie chciał zatrudniać rachitycznego chłopca o niepokojącym spojrzeniu. W kinie grał ogony, dopóki telewizja nie stała się równorzędna dla filmu. Nagle zrobiło się więcej miejsca dla „dziwnych” aktorów. Zagrał w „Żonie idealnej”, „Mob City”, „Masters of Sex”. Rolę w „Sukcesji” dostał dzięki udziałowi w „Big Short” z 2015 roku. Reżyser Adam McKay, późniejszy producent „Sukcesji”, polecił Stronga do castingu. Miał powalczyć o rolę Romana, ale okazało się, że Armstrong już dawno obiecał ją Culkinowi. Wciąż nieobsadzony pozostawał Kendall. W tej roli też nikt z początku Stronga nie widział. Dopóki twórcy nie uwierzyli, że aktor traktuje postać „tak poważnie jak siebie samego”. – Musisz przejść przez to samo cierpienie co twój bohater – mówił Strong. Do rangi legendy urosła już opowieść o tym, jak na planie filmu „Proces Siódemki z Chicago” poprosił o oblanie aktorów gazem pieprzowym, żeby lepiej wczuli się w sytuację demonstrantów. – Nie wierzę w równowagę, tylko w ekstremalne przeżycia – przyznaje aktor.
Może Strong stara się bardziej niż inni, bo zbyt dobrze pamięta, kim był, zanim wspiął się na szczyt. Urodził się w Boże Narodzenie, „na Gwiazdkę”, ale niekoniecznie pod szczęśliwą gwiazdą. Podczas gdy Kendall nie miał dzieciństwa przez bogactwo, Jeremy wychował się w biednej rodzinie. Matka pracowała jako pielęgniarka w hospicjum, ojciec jako strażnik w poprawczaku. Mieszkali w bostońskiej dzielnicy Jamaica Plain, potem na zamożniejszych przedmieściach Sudbury, gdzie wszyscy mieli więcej pieniędzy od nich. Mały Jeremy wymyślił więc piosenkę „Poor, So What?”, żeby pocieszyć rodziców. Sam musiał znaleźć sposób na to, żeby się wyróżnić, skoro nie miał ani pieniędzy, ani prezencji, ani przebojowości. Jego kluczem do samego siebie okazało się aktorstwo. Na szkolnej scenie występował od podstawówki. To dało mu szczęście. Entuzjazm znów odebrało Yale. Prestiżowy uniwersytet, na którym Strong chciał się uczyć aktorstwa, „pozbawił go poczucia swobody”. Napięcie miało stać się jego znakiem rozpoznawczym. Zamiast chodzić na zajęcia z teatru, zapisał się na anglistykę.
Potem ani Hollywood, ani Nowy Jork nie powitały go z otwartymi ramionami. Chciał trafić na Broadway, a dostał się co najwyżej na off-off-Broadway. Zamiast grać, pracował – jak większość początkujących aktorów – jako kelner. Imał się też innych zajęć – po godzinach w korporacji niszczył dokumenty. Do wymarzonej branży zbliżył się, gdy został asystentem w firmie producenckiej. Na planie jednego z filmów poznał swojego idola, Daniela Day-Lewisa. I przekonał się, że metoda działa – aktor naprawdę powinien wymagać od siebie totalnej immersji w postać. Tak potem postępował z Kendallem – chodził w jego ubraniach, próbował latać (– Okazuje się, że nie umiem – mówił potem), a gdy Roy łamał abstynencję, Strong sięgał po kieliszek.
Ci, którzy go poznali, twierdzą, że jest w nim coś z zakonnika. Nie tylko wtedy, gdy tak jak Kendall ogolił głowę na łyso. I nie tylko wtedy, gdy nosi brąz, jedyny kolor, który toleruje w swojej garderobie (– Nie pragnę zbyt wielu rzeczy, ale wiem, czego chcę – tłumaczy). Nie szasta pieniędzmi, nie chodzi na imprezy, zaczytuje się w Kierkegaardzie i Knausgårdzie. Na przemian cytuje „Piekło” Dantego i tworzy własne aforyzmy, takie jak: – Nasze „ja” jest trochę jak więzienie.
Wkrótce wejdzie w inne ciała i inną dusze – równolegle gra w dwóch serialach – „The Best of Us” o ratownikach, którzy pomagali ofiarom zamachu na World Trade Center, i produkcji o katastrofach boeingów 737. Może nakręci też film z Davidem O. Russellem, takim samym jak on perfekcjonistą. – Całe moje życie było podporządkowane pragnieniu – mówił w wywiadzie dla „New Yorkera”. Czy gdy właściwie osiągnął już wszystko, będzie się mierzyć już tylko z samym sobą?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.