Znaleziono 0 artykułów
28.10.2022

Jestem i będę: To cud, że żyję

Anna Nowakowska / Fot. Dominik Lewiński

Tamten rok zaczął się pomyślnie. Miałam 24 lata, świetnego faceta, z którym planowaliśmy wspólne życie, i ustaloną datę ślubu. Z optymizmem patrzyłam w przyszłość, marząc o szczęśliwej rodzinie i gromadce dzieci.

Zawsze dbałam o zdrowie i przykładałam wagę do regularnych badań profilaktycznych. I właśnie wtedy, podczas rutynowej kontroli, znaleziono zmiany na jajniku, niewielkie, ale wymagające wycięcia. Zlecone markery nowotworowe podręcznikowo mieściły się w normach. Choć podczas zabiegu lekarze zdecydowali o usunięciu całego jajnika, czekałam na wyniki histopatologiczne ze spokojem, traktując to jako zwykłą formalność. Kiedy wreszcie były do odbioru, usłyszałam, by udać się na oddział do mojego lekarza. Weszłam do gabinetu, a lekarki aż się poderwały. Poprosiły, bym zaczekała, bo doktor jeszcze operował. Chciałam przyjść nazajutrz, ale nalegały, bym została. Jedna z nich wzięła mnie za rękę i zaprowadziła pod blok operacyjny. Zaniepokoił mnie ten pośpiech. Kiedy zobaczyłam lekarza wraz z ordynatorem, idących w moją stronę, wtedy wiedziałam, że dzieje się coś złego. – Pani Aniu, ma pani raka – usłyszałam. Na słowa ordynatora zamarłam. Po kilkunastu sekundach, ku zaskoczeniu wszystkich, odpowiedziałam tylko: – Dobrze, to co robimy? Nie czułam strachu, nie czułam nic. W pierwszych chwilach potraktowałam to jak zwykłą chorobę, którą trzeba wyleczyć.

Kiedy wyszłam ze szpitala, nie wiedziałam nawet, w jakim stadium jest rak. Miałam wrażenie, że wszystko jest za szybą, odrealnione. Witek natychmiast był obok mnie. Starałam się być silna. Żartowałam, śmiałam się. Za kilka dni miałam jechać do kliniki oddalonej 600 km od mojego miasta. Mamie powiedziałam, że to tylko dodatkowe badania i konsultacja. A właśnie na miejscu dotarła do mnie powaga sytuacji. Dowiedziałam się, że to rak złośliwy jajnika i muszę niezwłocznie zacząć chemioterapię.

Bajka się skończyła

Po pierwszej dawce czułam się dobrze. Problemy zaczęły się po drugiej. Często słabłam, wymiotowałam. Mój mężczyzna wspierał mnie, jak mógł. Jeździł ze mną do Poznania, a gdy nie byłam w stanie ustać na nogach, zanosił do łóżka. Tuż po pierwszej chemii ścięłam włosy na krótko. Wiedziałam, że prędzej czy później zaczną wypadać i wydawało mi się, że jestem na to przygotowana. Ale gdy pewnego dnia myłam je pod prysznicem, a one zostawały między palcami, jakbym miała na rękach klej, spanikowałam. Płakałam, ale też czułam złość na siebie samą. Że walczę z rakiem, a włosami się przejmuję.

Między kolejnymi chemiami czułam się wyobcowana. Miałam wrażenie, że bliscy nie do końca mnie rozumieją. Mimo to korzystałam z każdej chwili lepszego samopoczucia, znajdując sposoby na odstresowanie. Pożyczałam samochód i jechałam przed siebie w ukochane bieszczadzkie zakątki. Patrząc na szczyty gór, czułam wolność, lekkość, uśmiechałam się. Choć wcześniej nie spacerowałam po górach, coraz bardziej mnie do nich ciągnęło. Już wtedy całą sobą czułam, że kiedyś dotknę bosymi stopami ich szczytów. Po kilkugodzinnej wyprawie wracałam w lepszym nastroju.

W międzyczasie zdążyłam wykluczyć ślub jako nierealny w obecnej sytuacji. Jednak mój facet stwierdził, że nie będziemy niczego odkładać. Przecież chemia miała zakończyć się przed wyznaczoną datą, a później miało być już kolorowo. Zaczęliśmy przygotowania. Nie przejmowałam się tym, jak będę wyglądała na ślubie. Suknię wybrałam pierwszą lepszą. Wszystko szło do przodu, chemia za chemią, kiedy nagle spadła na mnie wiadomość, której w ogóle nie brałam pod uwagę. Okazało się, że po zakończeniu terapii muszę przejść radykalną operację wycięcia narządów rozrodczych. Bajka się skończyła.

Załamałam się. Nie tak miało być. Przecież mieliśmy wkrótce stworzyć kochającą rodzinę. Desperacko szukałam konsultacji z lekarzami, którzy uznaliby, że tak drastyczny zabieg nie jest konieczny. Znajdowałam różne kliniki w internecie i wysyłałam e-mailem dokumentację medyczną z prośbą o opinię. Nie liczyłam na odpowiedź, a jeden z profesorów nawet osobiście zadzwonił do mnie. Spokojnie i z troską zasugerował, że muszę teraz ratować siebie, a sposobów, by założyć rodzinę, jest wiele. Dwa e-maile z odpowiedziami potwierdzały tylko powyższą wersję.

Walka o życie

Mimo to, będąc w klinice, próbowałam rozmawiać na temat możliwości obejścia operacji. Dopiero wtedy lekarze w zdecydowany sposób uświadomili mi, że się rozczulam operacją, myślę o dziecku, a chyba nie rozumiem, że walczę o życie. Otworzyły mi się oczy. Dotarło do mnie, że ja tutaj sobie o ślubie, o przyszłości, a tak naprawdę może do tych chwil nie dojść, ponieważ zabraknie czasu. Nie zdawałam sobie z tego sprawy aż do tamtego dnia.

Po powrocie do domu zamknęłam się w sobie. Pojechałam do zaprzyjaźnionego pensjonatu, by opanować emocje. Podjęłam decyzję o odwołaniu ślubu. Przecież nie mogłam dopuścić, by Witek się tak poświęcał. Kochałam go mocno, ale nawet gdybym przeżyła, to pozbawiłabym go możliwości posiadania dzieci. Okazało się, że on od dawna ze wszystkiego zdawał sobie sprawę i już w tamtym momencie był gotowy na adopcję. Trzymając mnie za rękę, powiedział coś, czego nie zapomnę do końca życia: – To, że nie będziemy mogli mieć biologicznych dzieci, to nie problem, ale myśl, że ciebie mogłoby zabraknąć, jest nie do zniesienia. Zrozumiałam, że mnie naprawdę kocha, a to, co mówi, nie jest porywem chwili, lecz dojrzałą, głęboko przemyślaną decyzją.

Po długich rozmowach zdecydowaliśmy, że nie będziemy odwoływać naszych planów. Będzie, co ma być. A ja po każdej kolejnej chemii stawałam się coraz słabsza. Czułam okropny, metaliczny posmak w gardle. Brakowało mi tchu. Męczyłam się po kilku krokach. Jedzenie było katorgą, bo nie czułam smaków, a zapachy powodowały mdłości. Podczas kolejnych prób zakładania wenflonów moje żyły pękały. Były coraz słabsze, tak jak wyniki krwi.

Anna Nowakowska / Fot. Dominik Lewiński

Wtedy, w czasie jednego z pobytów w klinice, wydarzyło się coś niezwykłego. Od tygodnia padał deszcz, przez okno sali nie widziałam przelatujących samolotów, które w czasie wcześniejszych wizyt zawsze obserwowałam. Byłam słaba, nie miałam siły mówić, nie wspominając o utrzymaniu szklanki wody. Odlatywałam. Widziałam nad sobą twarze pielęgniarek i lekarzy, a na nich troskę i smutek. Czułam, że jest źle. Myślałam o moim krótkim życiu. Nie wiem, czemu, ale byłam pogodzona z tym, że jutro nie będzie dla mnie nowego dnia. Nie tutaj. Ostatkiem sił powiedziałam w duchu – nie mam już sił, Boże, wszystko w twych rękach. Niech się stanie wola twoja.

Cud i strata

A potem otworzyłam oczy. Nie wiedziałam, ile czasu upłynęło. Już nie padało, było jasno. Usłyszałam znajomy dźwięk podniebnych silników. Po błękitnym niebie przelatywał ogromny samolot. Uśmiechnęłam się, powoli usiadłam i sięgnęłam po małą butelkę wody. Okazało się, że minęła cała doba. Przypomniałam sobie słowa, które wypowiedziałam w myślach, i poczułam dziwne ciepło otulające moje serce. Nie potrafię tego opisać. Uśmiechałam się, a łzy spływały mi po policzku. Kątem oka spostrzegłam stojące w drzwiach pielęgniarki. Trzymając się za ręce, przyglądały mi się oczami dużymi jak włoskie orzechy. Z niedowierzaniem podeszły, pytając, jak się czuję. Jedna mocno mnie przytuliła. To był cud. Czułam się dobrze, a przecież miało mnie już nie być.

Krótko po naszym wzruszającym ślubie i radosnym weselu przyszedł czas na operację. Jej konsekwencje coraz dobitniej do mnie docierały. Wiedziałam, że pewne drzwi się zamykają i już nigdy się nie otworzą. Mąż trzymał mnie za rękę, pod lekkim uśmiechem chował swój niepokój. Sam zabieg okazał się bardzo trudnym przeżyciem. Przez jego część byłam gdzieś na granicy przytomności, świadoma tego, co się dzieje. Czułam okropny, rozrywający ból i bezradność, jakbym była uwięziona w środku innego świata, niewidoczna dla nikogo. Gdy w końcu wybudziłam się, jak bumerang wróciła do mnie myśl, z którą przecież już się pogodziłam. Pustka, smutek, strata. Nie potrafiłam powstrzymać łez. Czy dobrze zrobiłam? Czy poradzę sobie z tym, co czuję? Próbowałam ukierunkować się na pozytywne myślenie i skupić na niedalekiej przyszłości.

Pierwsze kroki po operacji nie były najłatwiejsze. Słabłam w połowie czterometrowej wędrówki do łazienki. Ale powoli nabierałam sił. Z receptą na leki, które będę brała kilkadziesiąt lat, wróciłam do domu. Długo dokuczały mi wahania nastroju. Każdy widok małego dzieciątka w telewizji czy wózka na ulicy wywoływał smutek i poczucie braku własnej wartości. Nie chciałam płakać przy innych. Szłam na spacer z dala od ludzi, siadałam na trawie przy rzece i dawałam upust emocjom. To miało oczyszczającą moc. Regularnie wracałam na kontrole do kliniki. Zapach, który czułam, wchodząc na oddział, natychmiast powodował mdłości. Mimo to czułam się tam dobrze, co nawet dla mnie było zadziwiające. Wszyscy byli tacy serdeczni. W końcu łączył nas maleńki skrawek mojego życia, w którym uczestniczyli.

Powoli dochodziłam do formy. Jeździłam na studia, zaliczyłam wszystkie zaległe egzaminy. Gdyby nie moja wspaniała grupa i dobre serca profesorów, pewnie nie udałoby mi się szczęśliwie zakończyć nauki razem z nimi. I wreszcie, po około dwóch latach od operacji, moje emocje i reakcje związane z niemożnością posiadania biologicznych dzieci minęły. Zaczęliśmy rozmawiać o adopcji i rozpoczęliśmy kwalifikację.

Zwycięstwo, adopcja, pomoc innym

Nadszedł dzień, w którym powiedziałam: – Jestem! Wygrałam z krabem! Czekając na pojawienie się w naszym życiu małej istotki, czułam potrzebę, by spożytkować doświadczenia związane z chorobą. Założyłyśmy z przyjaciółkami stowarzyszenie SANITAS, by wspierać osoby zmagające się z rakiem, a także pomagać ich rodzinom. Chcemy przede wszystkim szerzyć wartość profilaktyki nowotworowej, żeby nie było osób, u których raka wykryto zbyt późno, oraz robić, co się da, by chorzy mogli zdrowieć po ludzku.

Tydzień po zarejestrowaniu naszej organizacji i półtora roku od ukończenia kwalifikacji adopcyjnej zadzwonił telefon. To był właśnie ten długo oczekiwany telefon. Nim się obejrzeliśmy, byliśmy już w domu we troje, my i nasz ukochany dwumiesięczny synek. Dzień, w którym zobaczyliśmy go po raz pierwszy, na zawsze pozostanie w naszych sercach. Pamiętam każdy najmniejszy szczegół: podróż, kolory otaczających nas ścian, całą gamę emocji i wreszcie pierwszy uśmiech naszego synka. Nigdy nie byłam szczęśliwsza.

I nie byłabym, gdyby nie dbałość o własne zdrowie. Nie mogłabym podzielić się tą historią, gdyby nie profilaktyka. To ona uratowała mi życie. W międzyczasie zrobiłam badania genetyczne BRCA, których wynik wskazuje zwiększone ryzyko zachorowania na raka piersi. I choć nie wyobrażam sobie poddania się podwójnej mastektomii, którą w takich przypadkach właśnie w ramach profilaktyki stosuje się w USA, wierzę, że regularna kontrola pozwoli odpowiednio wcześnie wykryć potencjalne zmiany. Lekarze zasugerowali, by moja najbliższa rodzina również wykonała testy genetyczne. I oczywiście nie zapominała o regularnych badaniach. Nie wszystko możemy w życiu przewidzieć, ale na niektóre rzeczy mamy jakiś wpływ. Czy warto płacić cenę szczęścia lub życia przez brak kilku chwil na wizytę u lekarza? Odpowiedź powinna być oczywista.

Nowy rozdział

Przeżycie choroby mnie odmieniło, jakbym narodziła się na nowo. Był to czas przewartościowania wszystkiego, zarówno nawyków, jak i spojrzenia na codzienne sprawy, ale też i ludzi. Choroba utwierdziła mnie w przekonaniu, że nic nie jest wieczne i nic nie jest nam dane w życiu na własność. Nauczyłam się cierpliwości, wytrwałości i pokory wobec losu. Może to banalne, ale teraz żyję pełnią życia i postrzegam świat zupełnie inaczej. Zwracam uwagę na rzeczy, których wcześniej nie zauważałam. Powiew wiatru i frunący listek dają mi tyle radochy, a zapachy wiosny wdycham pełną piersią. Otaczam się pozytywnymi i szczerymi ludźmi. To dzięki chorobie podążam za pasjami, które pozwalają mi mocniej poczuć życie. Są dla mnie detoksem na codzienne troski. W sercu mam góry. Kiedy stoję u ich stóp i patrzę na swój cel, czuję się mała i słaba. Czy dam radę? Jednak, kiedy po powrocie znowu spoglądam na szczyt, czuję wielką siłę. Jakby wszystko było możliwe. Trzeba tylko chcieć i się postarać.

Realizując serię artykułów i podcastów w cyklu „Jestem i Będę”, współpracujemy z Fundacją Małgosi Braunek „Bądź”.


Credits:
Wsparcie redakcyjne: Natalia Karawajczyk 
Fotografie: Dominik Lewiński
MUA: Sonia Kieryluk
Project management: Magda Chołyst

Anna Nowakowska
  1. Uroda
  2. Zdrowie
  3. Jestem i będę: To cud, że żyję
Proszę czekać..
Zamknij