Bohaterka cyklu „Jestem i Będę” aktorka Alżbeta Lenska opowiada o życiu po usunięciu tętniaka mózgu. – Zanim skończył się antrakt, byłam w drodze do szpitala. Przed operacją lekarze powiedzieli, że nie wiedzą, czy przeżyję. Żyję i uczę się świadomie dbać o mózg. Przecież mózg to centrum dowodzenia całym organizmem – mówi.
Zapewne dla ciebie 16 maja 2018 roku to zwykła data, jak każda inna. Dla mnie ma inny wymiar. Pięć lat temu, w ciągu ułamka sekundy, moje życie bezpowrotnie się zmieniło. To był moment, który podzielił je na dwie części: „przed” i „po”.
Miałam bardzo kolorowe dzieciństwo, ale zdominowane przez ważny temat. Miałam sześć lat, kiedy moja mama przeszła operację mózgu, po której nigdy nie odzyskała pełnej sprawności. Zachorowała na anginę, w wyniku powikłań ropień z gardła przemieścił się do mózgu. Początkowo wywołał falę uporczywych migren, a ostatecznie pękł. Z czasów dzieciństwa pamiętam, jak uczyłam się razem z mamą pisać i czytać, jak pomagałam jej w codziennych czynnościach. Byłyśmy jak koleżanki z jednej klasy.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że było to dla mnie graniczne doświadczenie. Przez wiele lat nieświadomie powtarzałam sobie jak mantrę, że jeśli musi mnie spotkać ciężka zdrowotna historia, niech nie będzie to głowa, niech nie będzie to mózg. Bałam się tego i zaklinałam przyszłość.
Wieczór 16 maja 2018 roku był niezwykle przyjemny, wiosenny. Grałam spektakl „Kontrabanda” w Teatrze Komedia. Bardzo lubię to miejsce – niesamowity zespół, doskonała publiczność, od zawsze dobrze było mi tam dobrze. Przyszłam do pracy, zagrałam pierwszy akt, zeszłam ze sceny i nagle poczułam potworny ból. Zrobiło mi się słabo i gorąco, nie mogłam stać prosto na nogach. Zaczęłam gorączkowo zrywać z siebie ciasny kostium stylizowany na lata 30. Czułam, że się w nim duszę. Czołgając się po schodach, próbowałam dostać się do garderoby. Zauważyła mnie garderobiana. Przeczuła, że dzieje się coś złego. Krzyknęła, żeby wezwać karetkę.
– Nie, nie trzeba, wezmę tabletkę i dokończę spektakl – wymamrotałam. I zgasło światło.
Zaczął się spełniać scenariusz, którego tak bardzo się bałam. Jak przez mgłę pamiętam biegających ludzi, strzępki rozmów, przerażone twarze. Dzięki szybkiej reakcji Kasi błyskawicznie przybyła karetka. Zanim skończył się antrakt, byłam w drodze do Szpitala Bielańskiego.
Obudziłam się na SOR-ze.
„Musimy panią operować. Nie wiemy, jak potoczy się operacja. Nie wiemy, czy nie będzie pani sparaliżowana, czy w ogóle pani przeżyje” – usłyszałam. Pamiętam ten moment doskonale. Uświadomiłam sobie, że mogą to być moje ostatnie chwile. Nie czułam strachu, nie kłóciłam się z tą wizją. Uważałam, że zrobiłam tyle, ile mogłam. Jeśli mój scenariusz ma być tak krótki, to OK. Nie będę kłóciła się z losem. Przyjmę to na spokojnie.
„Dzieciaki mają fantastycznego tatę, poradzą sobie beze mnie” – pomyślałam. Poprosiłam męża, żeby im przekazał, jak bardzo ich kocham. I znów świat się zatrzymał.
To był właśnie ten moment, który podzielił moje życie na pół. Obudziłam się już w innym miejscu, z inną świadomością.
Podobno pierwszą rzeczą, którą zrobiłam po wybudzeniu się, był szeroki uśmiech. Pielęgniarki dziwiły się tą nietypową dla pacjentów po ciężkich przejściach reakcją. Ludzie, którzy do mnie zaglądali, mieli miny, jakbym zwariowała, a ja czułam się szczęśliwa. Uśmiech nie schodził mi z twarzy. Za oknem śpiewały ptaki, przyroda budziła się do życia, czułam zapach kwitnących drzew. Doświadczałam tego wszystkiego bardzo intensywnie.
Byłam uśmiechnięta i radosna, mimo że pierwsze dni po operacji były jak agonia. Wprawdzie od początku wiedziałam, że moje ciało będzie sprawne, że nogi i ręce działają, ale bardzo cierpiałam fizycznie. Miałam też delikatne problemy z pamięcią, z przypominaniem sobie wyrazów. „Najważniejsze, że mogę mówić, normalnie się poruszać” – powtarzałam sobie w myślach. Nieważny były wielki bolący szew, ogolona głowa, sieć kabli wystających z mojego ciała. Czułam, że zostałam tu po coś i mam do spłacenia dług wdzięczności.
Po dwóch tygodniach w szpitalu, niepewna tego, co mnie czeka, wróciłam do domu. Codzienna krzątanina, odgłosy rozmów. Ekstremalnie wyraźnie słyszałam każdy szmer, każdy ruch, przesuwanie naczyń po stole, a nawet gotującą się w czajniku wodę. Męczyło mnie to.
Pojawiły się też obawy o przyszłość. Na co pozwoli mi ciało? Jak zachowa się głowa? Nie wiedziałam, czy wrócę do aktorstwa, czy będę w stanie zapamiętać tekst. Postanowiłam poddać się temu, co przyniesie los. Odpowiedź przyszła szybciej, niż zakładałam.
Niedługo po wyjściu ze szpitala dostałam propozycję poprowadzenia programu „Pozytywka” poświęconego zagadnieniu niepełnosprawności. Moje doświadczenia dobrze wchodziły w założenia formatu. Wiedziałam, że pójście tą ścieżką jest w gruncie rzeczy zwariowaną decyzją, jednak miałam poczucie misji i chęć niesienia pomocy.
Na planie programu po raz kolejny przekonałam się, że moja głowa nie pracuje tak, jak przed operacją. Ekipa przyglądała mi się z ciekawością. Zachowywałam się specyficznie. Cały czas uśmiechnięta, ciągle przytulałam uczestników. Miałam wrażenie, że kocham wszystkich dookoła.
Decyzja o prowadzeniu programu była dla mnie dobra. Spotkałam tyle osób z niepełnosprawnościami, które mają w sobie motywację i siłę, by iść do przodu, że dostałam silnego kopa do działania w tym nowym, nieco innym niż dotychczas życiu.
Bo moje życie było inne i nie mogłam przed tym uciec. Mój umysł pracował trochę inaczej, inaczej odbierałam rzeczywistość. Przez jakiś czas czułam się wyłącznie szczęśliwa, miałam silne, osobiste połączenie z Bogiem, który w mojej wizji spacerował z Dalajlamą po pięknym ogrodzie i mówił, że miłość i dobro są ważne. Nie denerwowałam się, nie widziałam złych rzeczy, ludzie wydawali mi się pozytywni. Poza tym nosiłam w sobie wstyd, że przeżyłam. „Pękł mi tętniak, jestem zdrowa, a dookoła tyle osób choruje” – myślałam.
Miałam trudności z osadzeniem w rzeczywistości tego, co się wydarzyło. Przeszłam operację ratującą życie, ale jedynymi zaleceniami, które dostałam, wychodząc ze szpitala, były: „Nie stresuj się, dużo odpoczywaj i nawadniaj się”. „Jak to, nie dostanę żadnych tabletek, kuracji, terapii, nic z tych rzeczy? Prawie umarłam, a odpoczynek, woda i sen mają mnie wyleczyć?” – dziwiłam się.
Jakiś czas po operacji bałam się wrócić do pracy w teatrze, to był mój największy lęk. Jednak powrót do grania zajął mi jedynie kilka miesięcy. Przyjęłam rolę w nowej sztuce i zaczęłam intensywne przygotowania. Siedziałam w teatrze od rana do wieczora. Nie jadłam regularnie, przyszły stres, zmęczenie. Wpadłam w rytm, który znałam z przeszłości. Doprowadziło to do sytuacji, która sparaliżowała ekipę. Podczas jednej z prób nagle osunęłam się na podłogę. W szpitalu okazało się, że mam anemię.
To omdlenie podczas prób było dla mnie punktem zwrotnym. Wtedy, a nie po operacji mózgu, poczułam, że nie jestem niezniszczalna. Zrozumiałam, że nie tylko głowa jest ważna, ale też ciało i emocje. Że stanowię całość i muszę się zająć każdą jej częścią. Postanowiłam bardziej dbać o zdrowie.
Zaczęłam od regularnego i zdrowego jedzenia, solidnego nawadniania i snu. To była podstawa, bez której ani rusz. Potem zaczęłam rozglądać się za kolejnymi aktywnościami. Zgłębiając tematykę związaną z ludzkim mózgiem, wkręciłam się w temat neuroplastyki i mózgu jako centrum dowodzenia całym organizmem. Do dziś czytam na ten temat dużo książek, szukam publikacji naukowych, słucham podcastów.
Dzięki temu szybko zrozumiałam, skąd wziął się beztroski stan tuż po operacji. Mózg współczesnego człowieka jest przyzwyczajony do ciągłego bodźcowania. Nawet kiedy pozornie odpoczywa, to i tak pozostaje aktywny – rejestruje, przetwarza. Tymczasem w szpitalu naprawdę pozwoliłam głowie odpocząć. Głównie spałam i słuchałam śpiewu ptaków za oknem. Nastąpiło coś w rodzaju resetu systemu.
Zainteresowałam się, jak mogę świadomie dbać o mózg. Tym sposobem do mojej codzienności weszły: afirmacja, joga, mindfulness – wszystko, co pozwala głowie odpocząć. Biorę z tych technik to, co pozwala mi na odzyskanie balansu i harmonii. Rano rozkładam matę, rozciągam się, oddycham, a wieczorem staram się wyciszyć i nie patrzeć na ekran przed snem. Czasami puszczam spokojną muzykę, oddycham, może nawet medytuję. Wyciszając przestrzeń wokół siebie, uspokajam ciało i głowę. Śmieję się, że otulam swój mózg kocykiem. Piję herbatę, słucham muzyki, odpoczywam. Albo siadam boso na balkonie i po prostu doświadczam kończącego się dnia, zachodu słońca. Nie czytam nawet książek. Po prostu jestem.
Myślę, że dziś już wiem, co oznacza ten dodatkowy bilet na życie. Odnalazłam misję, która nadaje sens tym wszystkim wydarzeniom – założyć fundację Happy Brain Society, w której działam na rzecz zdrowia mózgu. Chcę edukować i mówić, jak dbać o to nasze centrum dowodzenia. Dobrze, gdyby udało odwiedzać przedszkola w całym kraju i poprzez teatr opowiadać dzieciom o ich mózgach. Żeby wiedziały, że oprócz nóg, rąk i brzucha mają mózg i od wczesnych lat mogą wspierać jego rozwój. To byłoby coś.
Cieszę się, że doszłam do momentu, w którym widzę głęboki sens wydarzeń z ostatnich pięciu lat. Dzięki temu dziś patrzę na siebie całościowo. To mi pozwala dbać o siebie. Rok po operacji przekonałam się, że samym pozytywnym myśleniem nie wpłynę na ciało. Wróciłam do pracy, przepracowałam się i zdrowie znowu dało o sobie znać. Z perspektywy czasu wiem, że musiałam przeżyć to, co przeżyłam, żeby uświadomić sobie tę holistyczną całość. Musiałam doświadczyć, żeby wiedzieć. Dziś nawet, jeśli czasem się wkurzę, pamiętam, żeby potem świadomie się wyciszyć: siadam, głęboko oddycham, szukam napięcia w ciele i je uwalniam.
Cieszę się tym, co mam. Doceniam ludzi wokół siebie, cudowną rodzinę: męża, dzieciaki. Cieszę się też pracą, osiągnięciami. Staram się być dumna z tego, co robię. Pierwszy raz w życiu wiem, czym jest asertywność, jak wyznaczać granice. Potrafię powiedzieć, że na przykład po spektaklu na drugim końcu Polski chcę zostać w hotelu na noc, a nie wracać busem do domu. To higiena dla mózgu i pleców, ale i dla całego ciała. Zwracam uwagę na długość i jakość snu. To karmi całościowo. Zdrowo jem i piję dużo wody.
Przypadłość mojej mamy nie była genetyczna. Ale moje wieloletnie powtarzanie: „Tylko nie mózg, tylko nie głowa” stało się pewnego rodzaju afirmacją. Dziś już wiem, że to, co myślę, zakorzenia się w głowie. Byłam naznaczona chorobą mojej mamy. A jeśli coś nosisz w sobie każdego dnia, czegoś panicznie się boisz, to może się przydarzyć. Tyle lat myślałam, żeby nie mieć choroby związanej z mózgiem, a okazało się, że właśnie taka mnie spotkała.
Namawiam do słuchania ciała. Ja przez wiele lat cierpiałam na migreny. Zrobiłam rezonans magnetyczny, wynik był prawidłowy, więc przyjęłam, że migrena to po prostu przypadłość, która mi towarzyszy. Nie szukałam głębiej. Neurolożka uzmysłowiła mi, że badaniem, które powinnam wtedy wykonać, był rezonans angio. On prawdopodobnie pokazałby tętniaka.
Jeżeli więc coś cię boli lub niepokoi, zainteresuj się tym i nie daj się zbić z tropu. Nie ignorujmy siebie. Tego wymaga elementarna miłość do siebie samych. Po operacji zaczęłam sama siebie przytulać. Wstawałam rano, patrzyłam w lustro i przytulałam się. I zamierzam wrócić do tych porannych manifestów miłości do samej siebie.
Doceniajmy to, że możemy oddychać, chodzić, chwytać, myśleć. Że serce i mózg pompują krew, pozwalają wypełniać się emocjami i myślami. Doceńmy to, co dostaliśmy od natury. Fajnie jest pod koniec każdego dnia zrobić podsumowanie i wyrazić wdzięczność. A rano czuć, że dostajemy kolejny dzień w prezencie.
Życie jest tylko jedno i warto o tym pamiętać, żeby nie musieć go dzielić na „przed” i „po”.
Tekst: Alżbeta Lenska
Wsparcie redakcyjne: Marta Malik-Ryl
Fotografie: Szymon Szcześniak
MUA: Dominika Mościcka
Wsparcie produkcji i komunikacja: Agnieszka Zakrzewska
Project management: Magda Chołyst
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.