Jeśli nie obejrzeliście trzech sezonów „Narcos”, nie musicie zarzucać lektury tego tekstu. Śmierć Pabla Escobara, poczynania jego następców, orientowanie się w kolumbijskich zależnościach nie jest wam potrzebne do odnalezienia się w rzeczywistości „Narcos: Mexico”. Bo choć nazwiska narkobaronów z Madalin echem odbiją się w nadchodzących epizodach nie raz, to jednak wkroczymy do zupełnie nowego świata przemytu. Możecie być spokojni: szybko się w nim umościcie!
Twórcy „Narcos” udowodnili już, że nie ma dla nich sytuacji bez wyjścia. Kiedy na koniec drugiego sezonu zginął Pablo Escobar, fani zadawali sobie pytanie, czy bez tej postaci jest w ogóle możliwe dalsze zachwycanie się serialem. Twórcy jednak od początku wiedzieli, że śmierć głównego bohatera jest nieunikniona, co nie zmienia faktu, że po głowie chodziły im różne rozwiązania, także takie, w których odchodzą od wydarzeń z rzeczywistości i przedłużają życie narkotykowemu baronowi. Zwłaszcza producent wykonawczy Eric Newman nie miał wątpliwości, że o znalezieniu zastępstwa dla Escobara – charakternego, magnetycznego, niejednoznacznego, w którym widz zakochuje się od razu – będzie niemożliwe.
Po naradach Newman z ekipą doszli do wniosku, że potrzebna jest zmiana, kontrapunkt, który pozwoli serialowi się rozwijać – nie tylko nada nowy bieg historii, ale też pokaże inną stronę narkobiznesu. Główkowano i wymyślono, że najlepiej do wykonania tego zadania nada się Gilberto Orejuela. W zaciętości nie ustępował Pablowi, z którym diametralnie różniło go podejście do świata. Escobar definiował się jako człowiek wyjęty spod prawa, występował przeciwko policji, politykom i wszelkim służbom. Orejuela natomiast chciał być systemu częścią i – jakkolwiek absurdalnie to brzmi – ograniczać łamanie prawa do minimum.
Scenarzyści odetchnęli z ulgą, bo taki bohater dał im pole do popisu nie tylko w obszarze samej fabuły, ale też w zagłębieniu się nieco bardziej w rzeczywistość Kolumbii. Przez jej mieszkańców serial był bowiem nieustannie piętnowany i krytykowany z powodu tego, jak pokazuje ich ojczyznę. W mediach społecznościowych można znaleźć szereg grup zrzeszających zagorzałych przeciwników produkcji, przypisujących jej stereotypowe potraktowanie tematu i cynizm w portretowaniu kraju, który przez lata walczył o oczyszczenie się z wizerunku narkotykowej stolicy świata, a w Internecie szereg recenzji, których autorzy zarzucają producentom podbijanie ciemnej strony tamtejszej rzeczywistości. Taki był koncept na trzeci sezon i sprawdził się świetnie. Fanów nie ubyło, choć stylistyka zmieniła się dość mocno. Mocny scenariusz pozwolił jednak sprawnie ciągnąć historię. Z tego samego rozwiązania skorzystano przy kreowaniu czwartej serii. Tyle że akcje przeniesiono do Meksyku.
Śmierć w Meksyku
Meksyk już zdążył się oburzyć, bo kraj walczy jak może z wizerunkiem nowej stolicy narkotyków, grozy i niebezpieczeństwa. Zwłaszcza że w ostatnich latach rząd wpompował mnóstwo pieniędzy na przemienienie przygranicza ze Stanami Zjednoczonymi w miejsce, gdzie życie się ratuje, a nie traci, a to za sprawą dopuszczenia w kraju leczenia nowotworu medycyną alternatywną, która w USA wciąż jest zakazana. Kliniki rosną jak grzyby po deszczu, coraz więcej lekarzy przenosi się do Tijuany, w której mnożą się amerykańscy pacjenci i członkowie ich rodzin. Miasto cieszy się coraz lepszą opinią, a tu nagle Netflix wyskakuje z pomysłem wskrzeszenia jego narkotykowej przeszłości. To nie mogło się spotkać z radością meksykańskich decydentów, którzy oskarżali produkcję o jednowymiarowe pokazanie najpierw Kolumbii, a teraz Meksyku, choć serial nie zdążył jeszcze nawet powstać.
Dyskusja rozgorzała na dobre, kiedy na światło dzienne wyszła tragiczna wiadomość o śmierci Carlosa MuñozaPortala, członka ekipy „Narcos”, który odpowiadał za dokumentowanie lokacji, gdzie miały być kręcone zdjęcia serialu. Mężczyzna zginął tragicznie we wrześniu 2017 roku, kiedy zastrzelono go podczas pracy w Meksyku. Miał 37 lat, a na koncie sukcesy takich filmów jak „Sicaro” czy „Szybcy i wściekli”. Netflix wahał się, czy ze względów bezpieczeństwa kontynuować prace nad serialem. Po naradach postanowiono ruszyć z robotą. Ekipa dostała zapewnienie, że nikomu włos z głowy nie spadnie. W ochronę władowano o wiele większe pieniądze niż do tej pory. Nawet jedna mała wypowiedź kogoś z ludzi pracujących przy serialu, że nie czuje się na planie bezpiecznie, mogła przecież pogrzebać wizerunek stacji, która rodzinie Portala przekazała publicznie kondolencje. Dołączyły się do nich dziesiątki dziennikarzy z Meksyku.
Śmierć Portala przyczyniła się do ruszenia lawiny hejterskich wpisów w mediach społecznościowych, gdzie pisano o Meksyku jako trzecim świecie, dziczy i kraju morderców. Raczej nie ma co liczyć, że po premierze nowego sezonu te oskarżenia przycichną, ale pewne jest, że Netflix chce wyjść choć trochę naprzeciw hejterom i odpowiedzieć na ich zarzuty. Pretekstem do tego ma być zwiększenie czasu poświęcanego bohaterom, którzy otaczają bossów narkomafii. Wraz z akcesem do ich codzienności, poznamy motywację pracy dla kartelu, ale też stosunek do nich zwykłych ludzi. A ten raczej nie jest pozytywny.
Wrzenie w Meksyku
Jesteśmy w latach 80., kiedy kartel Guadalajara powołują do życia Rafael Caro Quintero, Miguel Ángel Félix do i Ernesto Fonseca Carrillo. Cel jest jeden: wwieźć jak największą ilość heroiny i marihuany do Stanów Zjednoczonych. Szlaki przetarli już Kolumbijczycy, więc opcje są dwie: albo korzystać z ich metod, współpracować i oddawać część zysków, albo znaleźć własną metodę działania. Meksykanie początkowo decydują się na współpracę. Szybko jednak dochodzą do wniosku, że mają nad Kolumbijczykami jedną przewagę: meksykańską policję federalną, która odpowiednio przekupiona gwarantuje łatwe dotarcie do granicy z USA. Ten mechanizm dokładnie poznamy w serialu.
Jego twórcy zapowiadają, że napięcia pomiędzy narkoprzestępcami i zwykłymi Meksykanami będą tak samo ważne, jak waśnie i spory między samymi gangami, i naturalnie starcia gangów i policjantów. Trzeci sezon odszedł od skupiania się na pościgach, strzelaninach, rozlewającej się krwi i wszędobylskiej przemocy, ale trzeba wam wiedzieć, że to już przeszłość. „Narcos: Meksyk” nie ma jednak stać się jego zaprzeczeniem, tylko połączyć to, za co pokochaliśmy serial: z jednej strony jego siłą napędową mają być akcja i wynikające z niej napięcie, z drugiej strony – scenariusz miał być oparty na społecznych obserwacjach. Z nowych odcinków mamy się dowiedzieć, jak działalność karteli przekłada się na niezwiązanych z nimi mieszkańców, jak się przed nimi chronią, ale też – dlaczego nie wspomagają walczącej z nimi policji. Scenarzyści zapowiadają, że pozwoliło im to utrudnić nam ferowanie wyroków na temat bohaterów, których zobaczymy.
W odróżnieniu od poprzednich sezonów, tutaj nie zostajemy zaproszeni w sam środek narkotycznego biznesu, tylko oglądamy świat przedstawiony z bardziej filmowej perspektywy. Naprzeciwko siebie staną bowiem pracujący pod przykrywką agent DEA Kiki Camerena i Miguel Ángel Félix Gallardo, największy spośród meksykańskich narkobaronów, uważany za ojca nowoczesnego przemytu. To postać o tyle ciekawa, że w odróżnieniu od Pabla Escobara nigdy nie zdradził się ze swoich ambicji – skromny, zostawał w cieniu, wydawał się momentami wręcz słaby i łatwy do pokonania. W rzeczywistości interesowało go jedynie wspięcie się na sam szczyt i nadawanie tonu nie lokalnemu kartelowi, ale całemu krajowi. Udało się. Jednak kiedy wydawało się, że jest niezniszczalny, rząd wypowiedział jego kartelowi wojnę. Zaczęła się w 2005 roku, kiedy władze Meksyku wysłały 85 tys. żołnierzy i policjantów przeciwko 100 tys. mafiozów. W ciągu pięciu lat zginęło blisko 50 tys. ludzi. Brzmi znajomo, prawda? Ale nie martwcie się, twórcy zadbali, żebyśmy nie dostali powtórki z historii Pabla Escobara.
Ma o to zadbać także obsada, której przewodzą wcielający się w agenta pod przykrywką Michael Peña i Diego Luna, który zagra Gallardo. Panowie znani są ze swojego poczucia humoru, którym potrafią obdarzyć nawet najbardziej dramatyczną postać. Jest wiec szansa, że tym razem pośród mroku i przemocy znajdzie się miejsce na odrobinę uśmiechu. Nie ma co się jednak łudzić, że na ekranowe wydarzenia będziemy mogli spojrzeć z dystansem. Już trailer czwartego sezonu nie pozostawia wątpliwości, że twórcy od pierwszej minuty chwycą nas za gardło i nie puszczą aż do ostatniego odcinka. W tym celu wprowadzali na przykład postać agenta patrzącego na wszystko z boku. To razem z Kikim spojrzymy na świat karteli i tak jak on będziemy uczyć się panujących w nim reguł. Nie raz zadrżymy pewnie, gdy będzie musiał podjąć decyzję, czy nacisnąć spust, ale takie dylematy kochamy przecież w kinie i serialu najbardziej. Wszystko wskazuje na to, że od „Narcos: Meksyk” uzależnimy się tak samo łatwo jak od poprzednich sezonów. Premiera już 16 listopada.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.