Znaleziono 0 artykułów
24.04.2018

Joni Mitchell: Samozachwyt to pocałunek śmierci

24.04.2018
Joni Mitchell w sesji dla amerykańskiego "Vogue'a" w 1968 roku (Fot. Jack Robinson/Hulton Archive, Getty Images)

Nie dotarła na Woodstock. Została w domu i napisała piosenkę zatytułowaną tak jak festiwal. Jedno z wydarzeń definiujących kontrkulturę lat 60. obserwowała w telewizorze. Dogmatyczny banał poetów z jej pokolenia nigdy nie był jej problemem, bo zawsze trzymała się z boku. Od premiery  od premiery jej debiutanckiego albumu minęło ponad 50 lat. Przypominamy jej bogaty, nie tylko muzyczny dorobek.

Jak opisać Joni Mitchell jako postać? Można próbować na podstawie fizjonomii: dwa warkocze, mokasyny, płytkie blizny na twarzy. Ubrana tak, żeby było ciepło i wygodnie, ale zarazem intensywna i seksualna. Trójkątna, uśmiechnięta twarz z krótkim nosem, zęby z lekką paradontozą, podpuchnięte stawy. Wzrok, który pozornie nie wyraża nic poza entuzjazmem. I cecha, która się przydaje, ale też potrafi być źródłem niezasłużonego cierpienia – łatwo ją kochać.

Można też po prostu odszukać ją na listach najbardziej wpływowych poetek drugiej połowy dwudziestego wieku. Wciąż jednak pozostaje trochę tajemnicza. W przeciwieństwie do Patti Smith, nie przyglądała się w zamyśleniu rozpadającemu się z biedy Manhattanowi lat 70. Nie szukała wrażeń na Times Square ani w żadnej innej dzielnicy czerwonych latarni. Nie była też roześmianą kózką z Woodstocka. Joni była inna.

Joni Mitchell podczas koncertu na Wembley Arena w Londynie w 1983 roku (Fot. Peter Still, Getty Images)

Od Debussy’ego do Dylana

Joni Mitchell w sesji dla amerykańskiego "Vogue'a" w 1968 roku (Fot. Jack Robinson/Hulton Archive, Getty Images)

Urodziła się w Albercie, w zachodniej Kanadzie, w trakcie II wojny światowej. Była jedynaczką. Przeżyte we wczesnym dzieciństwie polio wykręciło jej palce, ale zaparła się i dostosowała stworzony przez Pete’a Seegera samouczek gry na gitarze do własnych potrzeb i ukulele, które było tańsze niż gitara. Jako dziewczynka zmagała się z wielkim stresem – lekarze przewidywali, że będzie kaleką do końca życia. Od dziewiątego roku życia paliła papierosy i odpływała w świat romantycznej muzyki – Debussy’ego, Strawińskiego, Czajkowskiego. Ból kanalizowała przez ekspresję (występy dla rodziny i znajomych), przetykaną okresami wielkiej samotności.

Bardzo nie lubię być stawiana na piedestale i nie lubię, jak się na mnie patrzy z góry. Najbezpieczniej czuję się pomiędzy byciem adorowaną i opluwaną – przyznała w wywiadzie dla „New York Times’a” w 2007 roku. Jej pierwsze małżeństwo z mężczyzną, którego nazwisko przyjęła miało łagodną dynamikę. Chuck Mitchell nie wyglądał jak poeta. Na zdjęciach z lat 60. przypomina bardziej urzędnika – zaczesany na boczek, z rozdętymi nozdrzami i ufnym spojrzeniem. Poznali się podczas występu Chucka w Toronto – Joni podeszła i zwróciła mu uwagę na przekręcenie słów piosenki Boba Dylana (o którym później, już jako gwiazda, powiedziała, że lubi wiele z jego piosenek, ale uważa, że Dylan nie jest muzykalny). Od samego początku prześladowała ich bieda. Joni stanęła do ślubu w samodzielnie uszytej sukience i z bukiecikiem stokrotek. Miała dwadzieścia jeden lat i trochę bolesnych doświadczeń za sobą – niedługo przed poznaniem Chucka zaszła w nieplanowaną ciążę i w obliczu zakazu aborcji w Kanadzie, zdecydowała się urodzić córkę i oddać ją do adopcji.

Joni Mitchell (Fot. Toronto Star Archives/Toronto Star via Getty Images), Getty Images)
Joni Mitchell w 1984 roku (Fot. Ron Galella, Getty Images)

Małżeństwo Mitchellów nie było desperacką namiętnością jak z piosenki Billy Holiday – para żmudnie szukała zleceń na folkowej scenie Ontario, Detroit i Toronto i wypracowywała schemat wspólnych występów (piosenka w duecie na otwarcie, solowe utwory pomiędzy, piosenka w duecie na zamknięcie). Oboje marzyli o Nowym Jorku. Kiedy po dwóch latach związek się rozpadł, Joni właśnie tam uciekła.

Słodycz nostalgii

Nie dotarła na Woodstock. Została w domu i napisała piosenkę zatytułowaną tak jak festiwal. Jedno z najbardziej definiujących kontrkulturę wydarzeń lat 60. obserwowała w telewizorze – zazdrosna o tych, którzy w nim uczestniczyli, wiecznie trochę wykluczona, ale zarazem bezgranicznie ufająca własnym fantazjom na temat utopijnej wspólnoty. Dogmatyczny banał poetów z jej pokolenia nigdy nie był jej problemem, bo zawsze trzymała się z boku.

Herbie Hancock i Joni Mitchell (Fot. Richard McCaffrey, Getty Images)

Pomimo że pod koniec lat 60. jeździła już regularnie w trasy po Kalifornii, trapiła ją samotność. Ukrywała się w swoim mieszkaniu w nowojorskim Chelsea, gdzie przechowywała zadziwiającą ilość sentymentalnych drobiazgów, między innymi kinetyczną rzeźbę z kolorowego szkła, przywiezioną jeszcze z Filadelfii. W tej nostalgii była pewna słodycz, co Joni przyznała po latach. Stwierdziła zarazem, że ma słabość do tamtych czasów, chociaż uważa, że prawdziwa artystyczna dojrzałość przyszła u niej znacznie później.

„Blue” – certyfikat autentyczności

Piosenki, które z reguły kocha się najmocniej, to wcale nie hymny. „Strange Fruit” to lament, „Jolene” to propozycja transakcji, „Piece of my Heart” to kapitulacja. Joni Mitchell, chociaż uznawana za królową pokoleniowych manifestów, najlepiej odnajdywała się w konfesyjnej, intymnej narracji, i to właśnie swoboda w komunikowaniu bólu była paradoksalnym katalizatorem jej sukcesu.

Joni Mitchell podczas Gali PRe-Grammy w 2017 roku (Fot. Kevin Mazur/WireImage, Getty Images)
Joni Mitchell podczas koncertu w Sacramento w 1976 roku (Fot. Larry Hulst , Getty Images)

Na początku lat 70. włóczyła się po Europie. Próbowała wrócić do malarstwa i opanowała grę na cymbałach górskich. Intelektualnie wybredna i samodzielna, omijała szerokim łukiem hedonistyczne mekki w rodzaju Marrakeszu, gdzie Mick Jagger przywoził swoje dziewczyny, żeby upijać się z nimi na tarasach posiadłości należących do rodziny Gettych i innych rodzin z pieniędzmi, ale bez kapitału symbolicznego. Zebrany w podróży materiał nagrała już w Stanach, a album zatytułowała Blue.

Piosenki o psychicznym bólu, wyśpiewane wielobarwnym, dobrze ustawionym głosem, natychmiast przeszły do rockowego kanonu, podbijając serca publiczności i krytyków. Podobnie jak inne okresy w życiu Mitchell, ten również był słodko-gorzki. Sukces Blue był trochę jak upragniony certyfikat autentyczności opowiadania o emocjach, z którymi się wówczas zmagała.

W tamtym czasie nie miałam żadnej bariery ochronnej. Czułam się przezroczysta jak folia na opakowaniu papierosów – nie miałam szansy na utrzymanie jakiegokolwiek sekretu przed światem. Nie miałam pomysłu na to jak udawać, że jestem silną kobietą – wspominała potem.

Kulturowe przejęcie

Joni Mitchell w sesji dla amerykańskiego "Vogue'a" w 1968 roku (Fot. Jack Robinson/Hulton Archive, Getty Images)

U schyłku lat 70. Joni skręciła w stronę jazzu. Architektura jej piosenek skomplikowała się i zmieniła. Trwające kilkanaście minut improwizacje i wielowarstwowe aranżacje nagrane w towarzystwie pełnej orkiestry ułożyła w album, który zatytułowała Don Juan Reckless Daughter. Umęczeni Nixonem Amerykanie przyjęli album dość chłodno, ale Mitchell była zdeterminowana, żeby eksperymentować. Nie zraziła jej nawet przytomna krytyka na temat okładki, na której widnieje jej wkomponowany w kolaż portret – widać na nim Joni w przebraniu czarnego mężczyzny. Zarzuty o przejęcie kulturowe odparła z właściwą sobie prostodusznością, płynącą z lekkiego oderwania od rzeczywistości – w swoim rozumieniu wcielała się w bohatera, któremu chciała oddać hołd.

To wcielenie Joni jest mniej przyjemne niż obraz siedzącej za pianinem harcerki. Lata 80. przyniosły zresztą pogłębienie tych tendencji u Mitchell, która z zapałem uprawiała gatunek spopularyzowany przez Petera Gabriela i Paula Simona – world music.

Joni Mitchell na wystawie poświęconej swojej płycie Shine , 2007 rok (Fot. Kevin Mazur, Getty Images)

Nic poza wyzwoleniem

Joni Mitchell nagrała swój ostatni album w 2005 roku. Kilka lat wcześniej zaczęła powoli chrypnąć, a w końcu tracić głos. Przestała śpiewać i zaczęła mówić – a była w niej gorycz. O swoim pokoleniu w wywiadzie z Jianem Ghomeshi wyraziła się z żalem: Nasi rodzice byli nieszczęśliwi. Wychowali generację zepsutych, rozpieszczonych egoistów zakochanych w wyzwolonej miłości, wyzwolonym seksie, wyzwolonej muzyce. Wyzwolenie, wyzwolenie, wyzwolenie, nic poza wyzwoleniem. Woodstock był kulminacją tego zjawiska.

Paradoksalnie, to zniecierpliwienie bardzo jej pasuje. Podkreśla jej kluczową cechę – niezawisłość w sądach i upór. Jest zresztą podobnie krytyczna wobec samej siebie. Jak sama mówi, samozachwyt to pocałunek śmierci.

Kaja Kusztra
Komentarze (1)

Marek Michalski
Marek Michalski14.05.2018, 20:27
Uwielbiam Joni Mitchell! Jej utwór Both sides now jest dla mnie pocieszeniem, epoką i daje siłę na każdy dzień.
  1. Ludzie
  2. Portrety
  3. Joni Mitchell: Samozachwyt to pocałunek śmierci
Proszę czekać..
Zamknij