Piękno jest skrajnie subiektywną kategorią. To, co ty uznajesz za piękne, dla mnie może być banalne. Dlatego za pięknem nie warto się uganiać. Czasem, jeśli się ma szczęście, można na nie przypadkowo trafić – mówi legendarny fotograf Juergen Teller, autor sesji okładkowej do pierwszego numeru polskiej edycji „Vogue’a”.
Warszawa, listopad 2017 r. Pada śnieg, po raz pierwszy tej zimy. Dobrze, że skończyliśmy już produkcję sesji okładkowej, która w dużej mierze rozgrywała się u podnóża Pałacu Kultury i Nauki. Hałdy śniegu mogłyby zagrozić śmiałej – jak na tę porę roku – koncepcji zdjęć. Anja Rubik i Małgosia Bela, bohaterki naszej pierwszej okładki, bez uskarżania się na warunki pogodowe spełniały kolejne wizje fotografa. Na wysokich obcasach i w kusych strojach krążyły po korytarzach PKiN-u oraz po placu Defilad, wzbudzając sensację wśród uczestników szkolnych wycieczek i rosnącego tłumu gapiów.
Zła pogoda nie przeszkadzała Juergenowi Tellerowi tak bardzo, jak obserwatorzy, którzy rozpraszali jego uwagę. Kiedy Juergen fotografuje, potrzebuje maksymalnego skupienia. I papierosów. O jego komfort dba sztab osób. Teller jeździ z nimi po całym świecie. Jednak nawet im ciężko jest nieraz przewidzieć kolejny krok fotografa. Improwizacja to jego drugie imię. W ciągu dziesięciu minut kilka razy potrafi zmienić scenariusz działania. Z tego powodu, przez dwa dni spędzone na planie zdjęciowym, nie udało mi się przeprowadzić z nim wywiadu. Pod koniec sesji, kiedy już wyciągałam dyktafon z torebki i uśmiechałam się do niego porozumiewawczo, Juergen powiedział, że jest zmęczony, bolą go plecy i jedzie do hotelu. Straciłam nadzieję, że z nim porozmawiam.
A teraz, o poranku, jadę do Bristolu robić wywiad z jednym z najlepszych fotografów świata. Autorem ikonicznych zdjęć, publikowanych chociażby w „Dazed & Confused”, „The Face” czy „i-D”, na których się wychowałam. Twórcą słynnych kampanii reklamowych, na przykład tych zrealizowanych dla Marca Jacobsa, i wybitnych portretów gwiazd, chociażby tych przedstawiających moją ukochaną Charlotte Rampling. Oto Juergen – po wieczorze spędzonym „na mieście”, w tym na domówce u znanego aktora – nabrał ochoty na spotkanie. Dostałam SMS-a, że mogę złapać go przy śniadaniu. Potem czasu już nie będzie; po południu Teller i jego świta pojadą na Okęcie. Najpierw Juergen na lotnisku sfotografuje dla nas reżysera teatralnego Krystiana Lupę, wracającego z podróży, a potem sam wsiądzie do samolotu lecącego do Nowego Jorku.
Kiedy wchodzę do hotelowej restauracji, od razu znajduję właściwy stolik. Juergen siedzi w towarzystwie swoich współpracowniczek. I wyraźnie nie planuje się od nich odłączyć. Zamawia kawę i jajka, przygląda mi się z ciekawością. Jego towarzyszki przerzucają od niechcenia anglojęzyczne gazety, ale również na mnie popatrują. A ponieważ z Juergenem Tellerem raczej się nie dyskutuje, staram się nie przejmować nietypowymi warunkami do prowadzenia wywiadu.
Jaka jest twoja definicja piękna?
Mówiąc szczerze, to nie mam żadnej. Ale wiem, dlaczego mnie o to pytasz. Ludzie często zadają mi to pytanie, chyba dlatego, że moje zdjęcia są inne. A ja nigdy nie znajduję na to właściwej odpowiedzi. Dla mnie wszystko jest piękne. Podobnie, jak nie mam pojęcia, czym jest doskonałość i jej przeciwieństwo. Czym może być perfekcja? Kiedyś powiedziałbym, że to niemiecki samochód. Ale dziś nawet to już nie jest pewne.
Piękno jest skrajnie subiektywną kategorią. To, co ty uznajesz za piękne, dla mnie może być banalne, nieciekawe. Właśnie dlatego za pięknem nie warto się uganiać. Czasem, jeśli się ma szczęście, można na nie przypadkowo trafić.
A jakiego rodzaju piękno odnalazłeś w Warszawie? W końcu to miasto pełne estetycznych kontrastów, o nieoczywistej, naznaczonej trudną historią urodzie.
W tym roku (w 2017 r. – przyp. red.) miałem wystawy w Berlinie, w Martin-Gropius-Bau, oraz w Pradze, w Galerie Rudolfinum. Kiedy chodziłem po tych miastach, miałem podobne odczucia do tych, które towarzyszyły mi, kiedy spacerowałem po Warszawie. W Berlinie i Pradze, tak jak tutaj, w powietrzu czuć historię. Nie jesteście jedyni!
Problem w tym, że Polacy lubią tak o sobie myśleć – że są wyjątkowi.
To wspaniale. Jednak mam wrażenie, że to nie jest kwestia konkretnego miasta czy nawet kraju, ale całego regionu. Czuję bliskość z czymś, co nazwałbym wschodnioeuropejską wrażliwością. Nie tylko dlatego, że rodzina mojego ojca pochodzi z miejsca, które dzisiaj leży w Czechach. To wspólnota wyobraźni, krajobrazów, a nawet jedzenia.
W związku z tym, Warszawa nie wydaje mi się obca. Gdybym był Włochem lub Hiszpanem, pewnie czułbym się tu inaczej. A ja lubię waszą melancholię. I wcale nie boję się śniegu.
Przed sesją do „Vogue’a” zrobiłeś solidną dokumentację. Przyjeżdżałeś do Warszawy, żeby obejrzeć najciekawsze miejsca, poznać ludzi, poczuć lokalny klimat. Twoją przewodniczką była Małgosia Bela. Dokąd cię zabrała?
Oczywiście obejrzeliśmy Pałac Kultury i Nauki. Znałem wcześniej jego historię, wiedziałem, że to był prezent od Stalina dla Polaków, którzy wcale się z niego nie cieszyli, bo dla nich symbolizował opresję, obcą dominację. Jednak, kiedy zobaczyłem Pałac na żywo, poczułem jego niesamowitą energię. Dostrzegłem, że w tym budynku wątki z przeszłości mieszają się z tym, co współczesne. Szczególnie zafascynowała mnie przestrzeń wokół pałacu. Cały ten bałagan, który tyle mówi. Z jednej strony – stare samochody, budki z kebabami, no i jeszcze ten zaparkowany w centrum miasta samolot (usunięty w lutym 2018 – przyp. red.). A z drugiej – tętniąca życiem metropolia, drugi Berlin. Pomyślałem: „Nie muszę się stąd ruszać, tutaj jest wszystko”.
Ale zobaczyłem też inne miejsca. Małgosia pokazała mi na przykład stadion piłkarski. Chodziliśmy po barach. Ponieważ przyjechałem w trakcie imprezy związanej ze sztuką (Warsaw Gallery Weekend – przyp. red.), na mieście odbywało się mnóstwo wernisaży. Zawędrowaliśmy do Fundacji Galerii Foksal, na otwarcie wystawy Wilhelma Sasnala. Kupiłem jego obraz, nie mogłem się powstrzymać.
To był prawdopodobnie najcięższy okres w moim życiu. Byłem młody, naiwny i głupi. Tylko dlatego zdecydowałem się na taki radykalny krok
Który?
Ten z fortepianem. Przedstawia Igora Strawińskiego. To moja ulubiona pamiątka z Warszawy.
Mnóstwo podróżujesz. W jaki sposób przystosowujesz się do nowych miejsc? Masz z tym problem?
Nie, wręcz przeciwnie. Staram się zawsze wtopić w nowe miejsce. I jestem czujny, nie tracę okazji, żeby poznać ciekawych ludzi. Tak było wczoraj – kiedy pojawiła się propozycja, żebym poszedł na imprezę, którą u siebie w domu robił aktor, znajomy Małgosi, od razu pomyślałem, że może spotkam tam kogoś, komu będę chciał zrobić zdjęcia. Już wiele razy tak miałem. Wydaje mi się, że to ważne, żeby być ciekawym ludzi. I cały czas się uczyć. Próbuję tego nie stracić.
Zawsze byłeś taki otwarty? Przeniosłeś się z Niemiec do Wielkiej Brytanii, kiedy miałeś 22 lata. Zamieszkałeś w Londynie. Wtedy ledwo mówiłeś po angielsku…
Raczej: nie mówiłem. To był prawdopodobnie najcięższy okres w moim życiu. Byłem młody, naiwny i głupi. Tylko dlatego zdecydowałem się na taki radykalny krok. Kiedy dzisiaj patrzę wstecz, mam pewność, że nie odważyłbym się drugi raz tak postąpić.
Nie chciałem iść do wojska – to był główny powód, dla którego opuściłem Niemcy. Byłem świeżo po studiach, przez dwa lata studiowałem fotografię w Monachium. Moi koledzy z roku byli starsi, już po służbie wojskowej. A ja z całego serca chciałem tego uniknąć. Wiedziałem, że jeśli pójdę do wojska na półtora roku, to stracę determinację, żeby zostać fotografem. W ogóle nie będę w stanie zajmować się sztuką. Nie byłem też chętny, żeby wykonywać cudze rozkazy. Do dzisiaj średnio mi to wychodzi.
Pomyślałem, że muszę wyjechać. Niestety, nie mówiłem po angielsku. Pochodzę ze wsi. W młodości długo myślałem, że będę pracować w miejscowej fabryce smyczków, robiąc smyczki do wiolonczeli. Przez chwilę nawet się tym zajmowałem. W wolnych chwilach grałem w piłkę. Komu potrzeba do tego znajomości języków obcych? Jakkolwiek dziwnie to brzmi, właśnie dlatego wybrałem Anglię. Wiedziałem, że jeśli chcę być fotografem, to muszę dobrze mówić po angielsku. Chciałem, żeby okoliczności zmusiły mnie do nauki.
I co, udało ci się szybko nadrobić zaległości?
Najpierw musiałem powalczyć o dach nad głową. Miałem strasznie mało pieniędzy. Właściwie wszystkie oszczędności, jakie zgromadziłem, wydałem na benzynę. Pojechałem do Anglii samochodem. Spędziłem w nim dziesięć pierwszych nocy w Londynie.
Zabrałem ze sobą ulubione kasety z muzyką, wtedy jeszcze słuchało się kaset. Pamiętam, że wrzucałem je do magnetofonu, a potem jeździłem po mieście na oparach paliwa. Nie miałem planu, żadnych znajomości. Wiedziałem tylko, że chcę fotografować, no i że muszę z czegoś żyć.
wszystko, co tam znalazłem, to ten martwy pies. Ktoś postanowił go wyrzucić, wsadził zwierzę do kubła z odpadkami. Wiedziałem, że muszę to sfotografować
Znalazłeś pracę?
Taką, która pozornie nie miała związku z robieniem zdjęć. Zaczepiłem się w afrykańskim salonie fryzjerskim. Wszyscy, którzy tam przychodzili, mieli szalone fryzury – afro, warkoczyki, dredy, a we włosy wpinali kokardy, koraliki i inne ozdoby. Ci, którzy tam pracowali, też wyglądali niesamowicie. Jak już wspominałem, pochodzę ze wsi. Dla mnie to był szok, estetyczna bomba.
Nawiązując do twojego pierwszego pytania o piękno – chyba wtedy, pracując w tym salonie, zrozumiałem, że nie można oceniać, czy coś jest ładne. Dostrzegłem, że ludzie mogą mieć skrajnie inny gust od mojego. Spodobało mi się to, że wszystko jest względne.
Właściciele salonu poprosili mnie, żebym wykonał portrety ich najbardziej spektakularnych stylizacji. Chyba dali mi za to dwadzieścia funtów. Nie, przepraszam – wręczyli mi pięćdziesiąt funtów, ale za to musiałem też kupić filmy i wywołać zdjęcia. Można powiedzieć, że to było moje pierwsze fotograficzne zlecenie w Londynie.
Jestem strasznie zmartwiony tym, że straciłem tamte zdjęcia, przez powódź w moim starym mieszkaniu. Dużo bym dał, żeby je dzisiaj obejrzeć. Byłem taki nieśmiały. A ci, którzy patrzyli w mój obiektyw, tacy niewinni…
Potem zacząłeś robić zdjęcia na okładki kaset. A pamiętasz swoją pierwszą sesję wykonaną dla magazynu?
To był portret wykonany dla „i-D”.
Niezły start!
Tak, strasznie się cieszyłem z tego zlecenia. Potem przyszło kolejne, z magazynu „Arena”. A resztę już prawdopodobnie znasz.
Jak się zmieniłeś jako artysta, przez te lata, które dzielą cię od pierwszych zdjęć opublikowanych w prasie?
Nie zmieniłem się. Mówię serio, to nie jest żadna poza. Gdybyś spojrzała na moje pierwsze zdjęcia, które robiłem jeszcze w Monachium, a potem porównała je z tym, co robię dziś, byłabyś tego samego zdania.
Nie zrobiłem żadnej wolty, jeśli chodzi o podejście do rzeczywistości. Wciąż jestem tak samo bezpośredni, uczciwy. To, co uległo zmianie, to technika, warunki, w jakich robię zdjęcia. Ale dla mnie to sprawa drugorzędna.
A jest jakiś obraz twojego autorstwa, który mówi o tobie wszystko? Niech zgadnę: nie ma?
I tu cię zaskoczę. Właśnie, że jest. To zdjęcie zamarzniętego psa, wrzuconego do pojemnika na śmieci.
Po tym, jak mój ojciec popełnił samobójstwo (Juergen Teller miał wtedy 24 lata – przyp. red.), poprosiłem wujka i mamę, żebyśmy pojechali do miejsca, gdzie się urodzili – mój ojciec i jego brat. Chciałem zobaczyć ten dom, otaczający go krajobraz, małą wioskę, w której się wychowali. Pojechaliśmy tam w 1991 r., w okolicy świąt Bożego Narodzenia. I wszystko, co tam znalazłem, to ten martwy pies. Ktoś postanowił go wyrzucić, wsadził zwierzę do kubła z odpadkami. Wiedziałem, że muszę to sfotografować.
Co sprawia, że masz ochotę zrobić czemuś zdjęcie?
Uwielbiam patrzeć. Szukam w ludziach, przedmiotach, krajobrazach szczególnych form ekspresji. Ukrytych metafor. Uwielbiam odkrywać to, co jest pod powierzchnią rzeczy.
To dotyczy każdego zlecenia. Mogę robić zdjęcia do książki kucharskiej, które zresztą mam na koncie, zdjęcia do albumu o moim synu, okładkę dla polskiego „Vogue’a” – i zawsze jest w tym ta sama ciekawość, która mnie napędza.
Jakie historie próbujesz opowiadać jako fotograf mody?
Tworzę fantazje. To trochę jak opowiadanie bajek. Mieszam ze sobą elementy rzeczywistości i to, co powstaje w mojej wyobraźni.
A moda jest ważna, bo jest częścią naszej codzienności. W końcu codziennie myślimy o tym, co zjemy i co na siebie włożymy.
Sam dużo myślisz o tym, jak wyglądasz?
Skłamałbym, gdybym powiedział, że w ogóle o tym nie myślę, ale nie lubię chodzić na zakupy. Rzadko to robię. Czasem wyręcza mnie w tym żona, jednak generalnie usiłuję nosić ubrania jak najdłużej, staram się ich nie wyrzucać. Na przykład dzisiaj mam ze sobą kurtkę (Juergen pokazuje czerwoną puchówkę, która wisi na oparciu krzesła – przyp. red.), która ma trzydzieści pięć, może nawet czterdzieści lat. Nosiłem ją we wczesnej młodości. Wciąż doskonale mi służy.
Całkiem nieźle, jak na kogoś, kto od lat działa w świecie mody. A jaki był najlepszy pokaz mody, który dotąd widziałeś?
Prawdopodobnie był to pokaz Helmuta Langa, zorganizowany w 1993 r. w przestrzeni galeryjnej. Robiłem zdjęcia na zapleczu. Ubrania były niezwykłe. No i spotkałem te wszystkie supermodelki, pomyślałem: „O Boże, masz je wszystkie przed sobą”. Nie mogłem w to uwierzyć.
To było ponad dwie dekady temu. Czy myślisz, że to możliwe, żeby zrobić coś świeżego, przełomowego w modzie dziś?
Tak, ale to nie jest łatwe zadanie. Modę dopadła powtarzalność. Poza tym branża uległa skrajnej komercjalizacji. W dodatku wszystko musi być dzisiaj grzeczne, bezpieczne i poprawne politycznie. W takich warunkach ciężko jest wywołać rewolucję.
Podoba mi się to, co proponuje Balenciaga. Szanuję też bardzo pracę Phoebe (Philo, wywiad został przeprowadzony, zanim pojawiła się wiadomość, że zrezygnowała z funkcji głównej projektantki Céline – przyp. red.), przez ostatnie lata stworzyła spójną i oryginalną wizję kobiecości.
Traktujesz modę poważnie?
Oczywiście, że tak.
Czyli nie ma dla ciebie żadnego rozgraniczenia między modą a sztuką?
Oczywiście, że jest. To dwie zupełnie różne rzeczy. Kiedy fotografuję dla Céline, wiem, że przede wszystkim muszę wyeksponować torebkę. Czuję związaną z tym odpowiedzialność. Nie mogę sfotografować wyłącznie jabłka, choćbym miał na to ochotę. To nie oznacza, że nie mogę przy okazji pokazania przedmiotu powiedzieć czegoś więcej. Muszę i staram się to robić tak ciekawie, jak tylko potrafię.
Natomiast jako artysta nie mam ograniczeń. Mogę zrobić zdjęcie jabłka. I już. Albo wykonać zdjęcia mojej matki w lesie (chodzi o serię „Irene im Wald” – przyp. red.). Za zdjęciami, które jej zrobiłem, nikt nie stoi. Żadna marka, koncern ani galeria. To wyłącznie moja inicjatywa. I jej cierpliwość. Dlatego sztuka to dla mnie wolność.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.