Książka Karoliny Szaciłło „Jestem kobietą” to szczera opowieść o przemianie. Autorka nie unika trudnych tematów i nie lukruje łatwych. Rozmawiamy z nią.
Kiedyś wieczna imprezowiczka na odlocie, dziś nauczycielka technik medytacyjnych i pasjonatka ajurwedy. Matka sześcioletniego Jasia i żona Maćka Szaciłło, z którym prowadzi warsztaty, występuje w telewizji, pisze książki kulinarno-lifestylowe. Ale też łobuziara o czasami niewyparzonym języku i skłonnościach do podważania zastanego porządku. W „Jestem kobietą” dała zaskakująco szczery, momentami bezwzględny, lecz niepozbawiony współczucia, portret swego wewnętrznego dojrzewania.
Kiedy przeczytałam tytuł twojej książki: „Jestem kobietą”, skrzywiłam się: o, znowu jakiś lifestylowy poradnik o tym, jak „obudzić w sobie kobiecość”. Jednak z każdą stroną docierało do mnie, że nie jest to słodkie pitolenie o tym, jak zostać idealną kobietą w tydzień itp. To jest kawał szorstkiego życia. Twojego życia. Opowieść o docieraniu do ciemnych miejsc w sobie i mierzeniu się z nimi. Dlaczego ta książka powstała teraz?
Myślę, że jesteśmy w przełomowym momencie, jeżeli chodzi o ludzkość, jeżeli chodzi o kobiety – w Polsce, ale i na świecie. Kiedy przyjeżdżam do ukochanego Dahabu na Synaju, który kiedyś był dla mnie miejscem nieustającej imprezy, a gdzie dziś często prowadzimy z mężem wyjazdowe warsztaty, widzę Egipcjanki przechadzające się deptakiem w szortach bardziej kusych niż moje. Czuję wtedy, że tam naprawdę dzieje się transformacja. Podobnie, jak na polskich ulicach, gdzie kobiety walczą o siebie, o prawo do własnej ekspresji i do swoich ciał. To dobry moment, żeby sobie samej odpowiedzieć na pytanie: kim jestem. Ale też wziąć odpowiedzialność za to, co jest we mnie. Zmiana na zewnątrz jest ważna, ale fajnie jest też spojrzeć do środka i zobaczyć, że zmianę najlepiej zacząć od siebie. Tego nauczyły mnie ostatnie lata, relacja z Maćkiem i nasz rodzinny patchwork.
Ten patchwork zszywasz w życiu i opisujesz w książce.
Opisuję bardzo prawdziwie. Był to chyba najtrudniejszy dla mnie rozdział i najbardziej obnażający, bo to wciąż dosyć nowa historia w moim życiu. Pisanie stanowiło też dla mnie proces terapeutyczny. Zobaczyłam, jak bardzo jestem już zdystansowana do rzeczy, które dla innych mogą być szokujące, a które ja mam przerobione. Paradoksalnie najłatwiej przyszło mi przelać na papier te największe hardkory opisane w pierwszych rozdziałach, czyli alkohol, narkotyki i seks bez zobowiązań. Poranki, kiedy budzę się nie pamiętając, co działo się wieczorem, i które, jak sądzę, są udziałem wielu kobiet, tylko zwykle spychamy je gdzieś w kąt, udając, że się nie wydarzyły. Ja wyciągnęłam wnioski, spojrzałam w lustro, przyjęłam, zaakceptowałam tę prawdę. Oczywiście ten proces spoglądania w lustro i akceptowania nieustannie trwa.
Karolina Szaciłło o bliznach po ekstremalnym życiu
Piszesz, że książka to twoja spowiedź i dziennik transformacji. Ale ma jednak w sobie elementy „poradnika dobrego życia”. Wrzucasz tu sposoby na czyszczenie głowy, na porządkowanie siebie od środka, których uczysz inne kobiety na warsztatach.
Daję je po to, żeby łatwiej było przejść przez moją historię, bo zdaję sobie sprawę z tego, że ona może być momentami dla niektórych trudna do przyjęcia. Zwłaszcza że poprzednie książki, które pisałam wspólnie z mężem, to były bardziej poradniki kulinarno-lifestylowe. Związując się z Maćkiem, związałam się też z tematem kuchni, jedzenia, zajęłam się ajurwedą i leczeniem dietą. Ale jestem przecież dziennikarką i przez lata pisałam reportaże społeczne. Poczułam potrzebę zagłębienia się w procesy, które zaszły we mnie przez ten czas i porzucenia na chwilę typowego lifestylu.
Kiedy na warsztatach, które prowadzimy, opowiadałam o swoich życiowych zawirowaniach, widziałam, jak uczestniczki przeglądają się w tych historiach. Mówiły: „Stara, powinnaś napisać o tym książkę!. Ludzie na Instagramie też pisali, że chcieliby usłyszeć moją historię od początku do końca, także historię z Maćkiem. I nie tę, którą serwowały kolorowe media, że „odchudził ją 20 kilo i wziął za żonę”, bo nie do końca tak to wyglądało. Znajoma, która jest dyrektorką wydawniczą, na jednym z warsztatów rok temu powiedziała: „Siadasz i piszesz!”. Usiadłam i nagle samo zaczęło się pisać.
Po ekstremalnym życiu zostały ci blizny na ciele. Przez lata miałaś wypadki i kontuzje, a kiedy o nich czytałam, zastanawiałam się: czy nie jest tak, że nasze ciało wysyła nam sygnały, że ma już dosyć tego, co z nim robimy?
Wypadków było mnóstwo: spadałam z dachu, wybijałam sobie zęby na dahabskim deptaku, złamałam nawet panewkę stawu biodrowego na piasku nadwiślańskiej plaży. Kiedy po raz kolejny leżałam w szpitalu, zaczynało do mnie docierać, że może wszechświat próbuje mi dać coś do zrozumienia. Rodzina była zmartwiona, przyjaciele zaniepokojeni, widzieli, jak moje życie się rozpada.
Dziś mogę powiedzieć, że do pewnego momentu byłam wysoko funkcjonującą alkoholiczką. Taką, która lubi się bawić, lubi wieczorem napić się wina, natomiast nie uzależnia się fizyczne. Nie musiałam strzelić sobie rano setki, żeby pójść do pracy, ale było to absolutne uzależnienie psychiczne. Działał mechanizm, który opisuję w książce: jak zamawiałam kieliszek wina, to już miałam następne cztery w planach i pewność, że mam na to wystarczającą ilość pieniędzy w kieszeni. Dopiero na terapii udało mi się dojść do powodu mojej choroby alkoholowej. Jest taka świetna książka „Milion małych kawałków” Jamesa Freya. To historia uzależnienia, główny bohater opisuje pobyt na oddziale odwykowym, kiedy nagle dochodzą do głosu wszystkie wygłuszane latami emocje. Wtedy pojawia się głód. Potrzeba zapchania czarnej dziury, zatrzymania tego wszystkiego, niedopuszczenia, by to wypłynęło. Też tak działałam.
Gdzie jest dziś dziewczyna, która spadała z dachu i wybijała sobie po pijaku zęby? Gdzie zniknęła ta szalona imprezowiczka?
Cały czas jest, natomiast uświadomiła sobie swój cień i przede wszystkim zobaczyła swoją matrycę miłości. Jestem wielką fanką Alexandra Lowena, który w „Depresji i ciele” pisze o dwóch głównych modelach miłości, które rodzice sprzedają nam nieświadomie, a potem my podajemy dalej. Pierwsza brzmi: „idź załóż sukienkę i pokaż cioci, jak pięknie śpiewasz”, u mnie to akurat było: „załóż spodnie i pokaż, jaki osiągnęłaś sukces”. Druga matryca to: „Tata wrócił do domu, trzeba być cicho, idź do pokoju i się nie wychylaj”. W pierwszej dziecko dostaje komunikat: muszę osiągnąć sukces, żeby być kochanym. W drugiej: muszę zniknąć, żeby być kochanym.
U mnie to była pierwsza opcja. Tata chciał mnie wychować na silnego „ślunskiego chopa”, który ma sobie poradzić w życiu. To w pewien sposób było dobre, ale zabrało mi kobiecości, potrzebowałam poszukać jej potem w sobie. Wszystkie rzeczy, które sobie fundowałam, napędzał ten upiorny mechanizm: najpierw był szczyt, na który się wspinałam, ale okazywało się, że na szczycie nie ma miłości i następował upadek.
Książka jest rezultatem wieloletniej obserwacji tego, co dzieje się we mnie. Mam nadzieję, że komuś pomoże zobaczyć to, co dzieje się w nim. Kobiety walczą o wolność, może więc warto też wewnętrznie poczuć się wolną od tych wszystkich rzeczy, które nas ograniczają.
Karolina Szaciłło o tym, czym jest wolność
Jaka jest twoja wolność? Jest inna na początku, inna na końcu tej opowieści.
Kiedyś wolność rozumiałam jako: „jestem wolna, czyli mogę zrobić wszystko i nic mi nie możecie powiedzieć, bo robię to ze swoim ciałem”. Myślę, że w tej chwili moją wolność wyznaczają wyłącznie moja dusza i moje serce. Jestem wolna, kiedy postępuję w zgodzie ze sobą. A przede wszystkim – jestem wolna, kiedy znam siebie. Kiedy biorę odpowiedzialność za te piękne, ale również zdecydowanie brzydsze emocje i uwarunkowania, które są we mnie.
Kiedyś byłam na warsztatach, na których prowadzący pięknie mówił, że często my, współcześni, jesteśmy jak automat z napojami. Ktoś uruchamia w nas na przykład nieuświadomioną i głęboko skrywaną zazdrość albo brak poczucia wartości i następuje określona reakcja. Tych guzików najczęściej w ogóle nie mamy uświadomionych i w sposób automatyczny, niekontrolowany, wychodzą z nas przeróżne rzeczy. U mnie były to zazdrość i rywalizacja. Z nimi się zmagałam. Do dziś się zmagam! Ale dużo szybciej je sobie uświadamiam i zaczynam się obserwować.
To ten chłopiec wychowywany przez tatę do rywalizacji.
Tak. Ale gdyby przed poznaniem Maćka i terapią ktoś powiedział mi, że jestem osobą, która rywalizuje, wyśmiałabym go. Ja? Rywalizuję? Współpraca, miłość, bliskość, siostrzeństwo – przecież to ja! Dopiero, kiedy trochę „poskrobałam”, zobaczyłam prawdziwą siebie. Uświadomiłam sobie, że ta rywalizacja jest we mnie głęboko i wciąż mam mocno nieukonstytuowane poczucie własnej wartości, tak bardzo się nie lubię, że muszę sobie nieustannie udowadniać na zewnątrz, kim jestem. I nagle ten jeden „przycisk w automacie” prawie zniknął. Kiedy teraz ktoś mi mówi: „Karola, ty to jesteś jednak rywalizująca sucz!”, odpowiadam: „Wiem, pracuję nad tym, dziękuję”.
Ważnym progiem było skonfrontowanie się z wizerunkiem publicznym. Poczułam się dziwnie, kiedy poznałam Maćka i nagle zaczęli nas gonić paparazzi, bo okazało się, że ten Szaciłło z telewizji będzie miał nową żonę, a jest byłym mężem znanej aktorki. Ja nie odbieram siebie jako celebrytki, a to był moment, kiedy zmierzyłam się z tym, jak mnie postrzegają kompletnie nieznani mi ludzie i co piszą w komentarzach. Uświadomiłam sobie wtedy, jak bardzo mam jeszcze zachwiane poczucie wartości i potrzebuję tego okrzyku świata: „Jesteś zajebista!”. Ale nawet jak go usłyszę od miliona, a jedna osoba napisze, że jednak nie jestem fajna, to przeżywam właśnie to. Nie napisałabym tej książki, gdybym sobie już sporo nie uświadomiła i nie uwolniła w dużej mierze od konieczności wizerunku.
Piszesz wprost i dosadnie o tym, z czym się mierzyłaś. Z czym wiele z nas się mierzy.
Broniłam każdej „kurwy” w tej książce. „Wszechświat napierdala” był w pierwszej korekcie poprawiony na „mocno intonuje”, ale uparłam się, że ma być tak, jak napisałam. Broniłam też łechtaczek i suki, bo wciąż często nią bywam! Chcę jasno powiedzieć, że duchowość wcale nie musi być lukrem. To po prostu głębsze poznanie siebie i działanie w zgodzie ze sobą. Nie trzeba do tego także religii, specjalnych szat czy efektownych ceremonii. Moja książka ma pokazać, że rozwój to przede wszystkim życie. To, jakie relacje łączą mnie z najbliższymi. To, co dzieje się u mnie w łóżku. To, co wydarza się w pracy. Jak żyje mi się z moim dzieckiem. Dla mnie to wszystko składa się na kategorię „wewnętrzny rozwój”, to jest dla mnie duchowość.
Karolina Szaciłło o tym, że w życiu nie ma linii prostych
Czujesz, że jesteś już na takim etapie, który pozwala ci poczuć się w tej nowej sobie dobrze i w niej osiąść?
To proces bez końca. Cały czas osiadam. Byłam kiedyś na świetnych warsztatach ciszy. Prowadzący był Hindusem, który w wieku 21 lat miał już spółkę notowaną na giełdzie, totalny mózg! Na koniec ktoś zwrócił się do niego: „Mistrzu, po warsztatach wszyscy są tacy uduchowieni, ale potem wracamy do domu, stary krzyczy, dzieci wrzeszczą i zaczyna się jazda: góra, dół, góra, dół. Co zrobić, żeby była linia prosta?” On na to: „A kojarzysz taki sprzęt w szpitalu i co na nim znaczy linia prosta?”.
Nie ma linii prostych w życiu. Możemy jedynie złagodzić te skoki i sposób, w jaki reagujemy na skrajne, trudne sytuacje.
Nie tracisz wtedy czegoś?
Byłam dzieckiem euforii, to był stan, do którego nieustannie dążyłam. Zakochanie objawiało się u mnie rozwolnieniem i bezsennością. Po latach uświadomiłam sobie, że to raczej objawy stanu lękowego niż zakochania. W moim życiu wszystko rozgrywało się w skrajnościach, środek był nudą. Kiedy pojawiły się medytacja, joga, kiedy przeszłam przez terapię, poczułam, że może być i spokój, i radość jednocześnie. W przyrodzie wszystko dąży do równowagi i ta euforia, paradoksalnie, nie musi być wysokoenergetycznym stanem. To może być ostatni ochłap energii, który angażujemy w stu procentach, żeby sobie udowodnić, że jednak jest dobrze. Dlatego tak uwielbiałam kokainę, podtrzymywała poczucie, że jestem bogiem.
Potem, kiedy już sporo się zmieniło, za każdym razem, gdy zaczynałam wchodzić w stan euforii, czułam, że mnie to uwiera, wykręca mi jelita, że to wcale nie jest przyjemne. Uświadomiłam sobie, że nie muszę balansować na skrajnościach i najfajniejszy stan jest wtedy, kiedy wszystko jest luźne, kiedy wszystko płynie. Czuję spokój i jednocześnie energię do działania, bo jestem nadal kobietą czynu. Wcześniej potrzeba życia na wiecznym przydechu wpływała też niszcząco na wszystkie moje relacje. Do momentu poznania Maćka.
Karolina Szaciłło o związku z Maćkiem Szaciłło
Co w tym spotkaniu było innego?
Przed tym związkiem zrobiłam sobie detoks. Od relacji i od seksu. Bo tyle było tego seksu przypadkowego, pijanego. Do pewnego momentu był w moim życiu tylko pijany seks, co jest przypadłością wielu współczesnych kobiet i mężczyzn. W terapii zrozumiałam, że zawsze wybierałam obiekt fascynacji czysto podświadomie, o którym wiedziałam, że jest „trudny”. Albo doprowadzałam do takiego etapu, kiedy zaczynało być źle i trzeba było ratować i relację, i sytuację, i cały świat.
Z Maćkiem najpierw się przyjaźniliśmy. To był pierwszy w moim życiu model relacji, gdzie nie wskakuje się od razu do łóżka. Najpierw poznałam jego samego, jego dzieci z poprzedniego związku, rodzinę. Na początku to ja „chciałam bardziej”, a on się idealnie wpisał w schemat „uciekającego królika”. Był uciekającym, ale też szczerym królikiem, bo powiedział, że mnie uwielbia, czuje niesamowite połączenie, ale nie mieszczę się w kanonie jego preferencji fizycznych.
Krótko mówiąc, powiedział ci, że jesteś dla niego za gruba. Wkurzyło mnie to!
Ale to była prawda. Powiedział to, co myślała większość mężczyzn, tylko nazwał to w taktowny sposób. I w żadnym razie mnie nie wykorzystał. Tak, nas to oburza, ale ja swojego ciała wtedy absolutnie nie akceptowałam. Związaliśmy się, kiedy nadal zupełnie nie mieściłam się w jego kanonie. Poczułam: ok, mam dodatkowe kilogramy, ale zaczynam się czuć dobrze sama ze sobą. I nagle okazało się, że siła przyciągania jest olbrzymia, a kilogramy już nie były przeszkodą. Kiedy mówimy o akceptacji, często skupiamy się tylko na jednym – na ciele. Rzadziej odnosimy się do innych rzeczy, nie mówimy np. że nie akceptujemy swojej rywalizacji, złośliwości itp.
Maciek też miał wiele rzeczy, nad którymi pracował. To nie było tak, że ja czekałam, aż w końcu się zdecyduje. My sobie wytłukliśmy masę uwarunkowań po obu stronach. Miał na przykład kompleks tego, że jest drobnym, wychudzonym chłopcem, ważył wtedy osiem kilo mniej niż teraz. I to ja, przez naszą relację, uświadomiłam mu, że jego chudnięcie jest wynikiem tego, że chce znikać, a nie być. Tak bardzo nie akceptował tego swojego rodzaju męskości! Bo nie jest typem macho, tylko gościem, którego interesują ziółka, ceramika, joga, gotowanie. W naszej relacji to Maciek jest bardziej kwoką niż ja. On znajduje w tym swoją „kobiecą stronę”, a ja swoją „męską cząstkę” realizuję w działaniu, parciu do przodu, którego nauczył mnie tata. Fantastycznie się uzupełniamy. Każdy z nas ma w sobie przecież męski i żeński pierwiastek w różnych proporcjach, niezależnie od płci.
„On ją odchudził, ona go utuczyła” – tak zatem powinno brzmieć zdanie wypowiedziane przez prowadzącego w programie telewizyjnym, w którym występowaliście.
Powinno brzmieć: „Ona zobaczyła swój głód emocjonalny i brak akceptacji, a on przestał znikać i przyjął swoją męskość”. Przez lata walczyłam z kilogramami, zupełnie zapominając o emocjach. Maciek pomógł mi uświadomić sobie moje uwarunkowania związane z odżywianiem. Zaczęłam pracować na głodzie emocjonalnym. Wcześniej mogłam jeść modelowo tydzień, dwa, ale przychodził moment stresu i wsuwałam 12 kremówek. To znowu ta osobowość nałogowa! Zobaczenie tego, co mi to daje, czemu po to sięgam, pomogło mi opanować problem. Przecież mój organizm był permanentnie na dietetycznej wojnie. Najpierw byłam wychudzona, potem mocno przytyłam. Dieta, dieta, dieta, po czym poluzowanie i dostawa pączków. A co się robi na wojnie? Zapasy!
Skoro nasza tożsamość jest płynna, nieustannie się zmienia, chcę cię zapytać przekornie, nawiązując do tytułu książki: kim jesteś teraz, po jej napisaniu?
Wielokrotnie na różnych warsztatach rozwojowych przechodziłam przez ćwiczenie: „kim jestem”. Odpowiedzi się zmieniały: jestem matką, jestem nauczycielką, jestem kobietą, jestem dziennikarką. Ale teraz, im bardziej jestem w chwili obecnej, tym bardziej... nie wiem, kim jestem. Wszystkie etykiety odpadają, a ja czuję, że po prostu jestem.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.