Mówi o sobie: „ogrodniczka z pasji i wykształcenia”, ale może lepiej nazwać ją charyzmatyczną propagatorką naturalnego ogrodnictwa i dobrego życia w bliskości z przyrodą? Urodzona w Charkowie, wychowana w Gdańsku, wykształcona w Anglii, gdzie pracowała m.in. w ogrodach rodziny królewskiej. Dzieli życie między brytyjskie Toadpool a swoje zielone królestwo w Zgorzałem na Kaszubach. Właśnie wydała książkę „Ogród Bellingham. Jak uprawiać ogród zgodnie z naturą”.
Aż trudno uwierzyć, że to książkowy debiut Katarzyny Bellingham, bo kiedy spojrzy się na niespełna dwie dekady jej zawodowego życia, można dostać zawrotu głowy (– Właśnie dlatego nie miałam dotąd czasu na pisanie książki – śmieje się). Razem z Jackiem Naliwajkiem prowadzi jeden z najpopularniejszych podcastów ogrodniczych w Polsce („Naturalnie o ogrodach”), ma swój program „Grunt to ogród” w telewizji Canal+ i autorski kanał wideo na YouTube, nadawany prosto z jej pokazowego ogrodu ekologicznego w Zgorzałem, w towarzystwie kur i psiego rodzeństwa – Dartha Vadera i Diuny. Ma na koncie projekty terenów zielonych, prywatnych i publicznych, niezliczone fachowe publikacje, prowadzi warsztaty i objazdy po angielskich ogrodach. Patrząc na tłumy, które przybyły na spotkanie z nią, myślę, że w tym fenomenie chodzi również o to, że w czasach podziałów, walki wszystkich ze wszystkimi, ona przynosi ogromną dawkę dobra, sensu i spokoju, którą znalazła w relacji z organicznym światem „pozaludzkim”.
W którym momencie ogrody zawładnęły twoją wyobraźnią?
Nie byłam jednym z tych genialnych „złotych dzieci”, które od zawsze wiedzą, czym się będą zajmować. Jestem osobą, która chce wszystkiego i wszystko ją interesuje. A do tego w dzieciństwie bardzo dużo podróżowałam z mamą, której zawdzięczam wiele z mojej ciekawości świata. Nic mnie nie dziwiło – zwiedziałam parki na Krymie, rozmawiałam z babuszkami na targu w Moskwie, za chwilę żyłam wśród kowbojów w Denver. A kiedy jechaliśmy na zakupy do Hofflandu w Warszawie, zawsze przy okazji wpadaliśmy na spacery do Wilanowa i Łazienek. Kiedy więc pod koniec podstawówki dowiedziałam się, że w moim Gdańsku jest szkoła, która łączy ogrodnictwo i historię, poczułam, że to jest na tyle dziwne miejsce, że mogę się tam odnaleźć. Od strony użytkowej ogród poznawałam za sprawą dziadków, którzy przeprowadzili się do Osowy, wtedy jeszcze na obrzeżach Gdańska. W przydomowym ogródku uprawiali warzywa, owoce, co było wtedy dość powszechne. Prawie każdy miał albo rodzinę na wsi, albo działkę pracowniczą w mieście.
Miałaś studiować historię sztuki i filologię klasyczną w Gdańsku, tymczasem pod koniec szkoły dostałaś stypendium ogrodnicze w Kent, w Wielkiej Brytanii. Jakby nurt rzeczywistości sam cię zagarnął w tę stronę.
Zagarnął mnie niespodziewanie, bo byłam przygotowana na coś zupełnie innego. Co prawda te studia i tak potem skończyłam, tyle że w Anglii, ale ogrody ostatecznie wygrały. Wiedziałam, że co roku jedna osoba ze szkoły jest wytypowana do wyjazdu na stypendium, jednak nie przypuszczałam, że spotka to mnie. Chodziłam już na dodatkowe zajęcia z profesor z Uniwersytetu Gdańskiego i na poważnie przygotowywałam się do studiowania tam filologii klasycznej. Ale... Nic nie mogło przebić wyjazdu do ogrodu Henryka VIII – to była jakaś bajka, która się realizowała na moich oczach. Miałam naprawdę dużo szczęścia na swojej drodze, bo od razu zetknęłam się w pracy z ekologicznymi organizacjami ogrodniczymi, spotkałam właściwych ludzi, od których wiele się nauczyłam.
Szybko trafiłaś do ogrodów królewskich, pracowałaś dla księcia Karola w jego rezydencji Highrove, także u innych brytyjskich arystokratów. Miałaś swoich mistrzów ogrodniczych w tym środowisku?
Od początku pobytu w Anglii miałam niesamowicie inspirujących głównych ogrodników i ogrodniczki, mocne osobowości. Główna ogrodniczka w organizacji „Garden Organic”, która potem wyjechała prowadzić prestiżową Ballymaloe Cookery School w Irlandii, była wspaniałą, silną kobietą. Miała na mnie ogromny wpływ, podobnie jak Andrew Bellington, mój przyszły mąż – kolejny po niej w hierarchii. No i ogrodnik w ogrodzie kuchennym u księcia Karola. Głównego ogrodnika całej posiadłości nikt nigdy z bliska nie widział – w oddali przechadzał się z księciem po ogrodzie, pykali fajki i omawiali „ważne sprawy”. Ale szef ogrodu kuchennego (ogromnego!) – starszy pan, Dennis, dziś już niestety nieżyjący – to był mój mentor, z którym pracowałam na co dzień. Prawdziwy ogrodnik starej daty, ubrany jak bohater serialu „Peaky Blinders’”, jeden z ostatnich, którzy jeszcze szli mozolnie po dawnej ścieżce kariery.
Jak wyglądał kontakt z arystokratami? Ich stosunek do ziemi jest chyba szczególny.
Nie tylko książę Karol, lecz także wszyscy znani mi arystokraci, choć naprawdę nie musieli kopać w ziemi, uważali pracę w ogrodzie za coś szlachetnego. Często sami pracowali fizycznie w tych ogrodach, mimo że to ciężka robota, angażująca całe ciało. Widać było, że gdyby mogli, to – łącznie z księciem Karolem – siedzieliby z nami w ogrodzie cały czas, ale mieli oficjalne funkcje, musieli „reprezentować” i przecinać wstęgi. Mam mnóstwo wspaniałych wspomnień z „moją” Lady Morton, która w diamentach i szpilkach wychodziła do ogrodu i wskakiwała w rabaty.
Całkiem niedawno pisano, że naukowcy znaleźli w glebie „bakterie szczęścia”, które wpływają bezpośrednio na nasz nastrój, pobudzając wydzielanie serotoniny. Co o tym sądzisz?
W naturze nachodzi nas szczęśliwość. Człowiek nie może być szczęśliwy cały czas, to są jedynie momenty, ale właśnie te, kiedy możemy się skoncentrować na tym, co tu i teraz, co „przyziemne”. Na pewno nie wtedy, gdy przez naszą głowę galopują wszystkie myśli XXI wieku. Praca z roślinami to rodzaj medytacji. Uprawianie ogrodów idzie moim zdaniem w parze z pokojem na świecie, miłością do innych, tolerancją. I ze spokojem. Tego się uczysz w ogrodzie. Żadnych gwałtownych rewolucji, żadnych powstań czy radykalnych gestów. Ewolucja. Cierpliwość. Spokój.
Ile czasu spędzasz w ogrodzie, grzebiąc w ziemi, a ile przy klawiaturze? Patrzę na twoje piękne, czerwone paznokcie...
To po prostu bardzo dobre hybrydy! Są kolorowe, więc nie widać ziemi za paznokciami (śmiech). Ku rozpaczy mojego syna od rana do wieczora łażę w kaloszach albo w wysokich skórzanych butach. Szpilki założyłam wyjątkowo, na premierę książki. Ale mam poczucie, że spędzam w ogrodzie za mało czasu. To nieszczęście każdej osoby, która ze swojej pasji pragnie zrobić biznes. Kiedyś pracowałam po osiem, dziewięć godzin w ogrodach u klientów, a potem wracałam do domu i siedziałam do nocy w swojej szklarni, bo to kocham. Teraz wyrywam godziny na to, żeby od komputera uciec w zieleń. Nie mam zamiaru tego tak zostawić! Dwa ostatnie lata, które dla ogrodu w Zgorzałem były bardzo biznesowe, to był też czas, kiedy usiedliśmy z naszą ekipą i zapytaliśmy siebie, czy chcemy iść dalej w stronę rozwoju i oszalałego kołowrotka. Odpowiedź była jasna – zależy nam na tym, żeby to było autentyczne. Zawsze będę doradzać, robić audycje, może pisać kolejne książki, ale na pewno nie będziemy budować ogrodniczego imperium.
Zgorzałe na Kaszubach to może nie imperium, ale na pewno twoje królestwo, po którym oprowadzasz w książce, na kanale na YouTube i w realu. Organizujesz też objazdy po angielskich ogrodach. Jakie są twoje ukochane ogrodnicze miejsca w Wielkiej Brytanii?
Pięknie zakomponowane klasyczne ogrody angielskie z kwiatami są dziś u mnie na dalszym miejscu. Kocham stare ogrody, a w nich – te kuchenne. Na drugiej pozycji są u mnie tzw. ogrody preriowe, gdzie pełno jest traw i łąkowych bylin. Mają element dzikości, który się dziś – pod kontrolą – wpuszcza do ogrodów. Kiedyś kwiaty sadziło się po to, żeby pochwalić się, co się ma, teraz powodem nie jest nasze ego, ale potrzeba, by w odwiedzającym obudzić emocje: „unoszę się na zielonej fali, jest mi tu cudownie”. Można wtedy użyć naprawdę prostych gatunków, które rosną naturalnie za miedzą. Wspaniałe ogrody można tworzyć nawet na piasku i żwirze.
Święta trójca ogrodów naturalistycznych to ściółkowanie, kompostowanie i zakaz kopania. Szok, kiedy porównam to z czasami, gdy moja ciocia jechała na działkę przekopać ogródek, tata nieustannie kosił trawę, a mama kazała grabić liście. Jest szansa, że porzucimy w Polsce nieszczęsną tujozę i równiutkie trawniczki na rzecz bardziej swobodnych działań ogrodowych? Czy da się zbudować nową świadomość?
Uważam, że się da. Idąc zupełnie innym torem niż tym, którym nam dzisiejsi władcy narzucają, mówiąc, co mamy robić, jak żyć. Oczywiście, można wyłączyć telewizor, nie słuchać ich, ale tym nie zmienimy świata. Natomiast możemy zmienić nasze małe światy, uprawiając swoje ogrody w bliski naturze sposób. Wtedy będziemy mieć świadomość, że robimy coś naprawdę dobrego. A skoro wiemy już, że niszczymy glebę, przekopując ją, nie przykrywając ściółką, zatruwając morderczą chemią, to kolejnym krokiem jest zaprzestanie tej przemocy. Pomyślmy o glebie tak, że to my leżymy nadzy, wystawieni na rozmaite warunki, a tu ktoś nas nie dość, że skopie, to jeszcze nie okryje. Kiedy nauczymy się zaufania do tego, że ci pod ziemią sami się ogarną, jeśli tylko zapewnimy im ciepełko, okrywając ziemię ściółką, i będziemy o nią dbać, to potem przeniesiemy troskę na inne elementy ogrodu, na naturę i na siebie. Bo dla siebie też powinniśmy być dobrzy, a często nie jesteśmy. Nie musimy nieustannie narzucać sobie perfekcji, nieustannej produktywności, która nas niszczy. Czasem po prostu poleżmy na trawie, nic nie robiąc. Mama mojego kolegi, walcząc o idealnie wysprzątany ogród, wchodziła na drzewa i trzęsła nimi tak, żeby liście spadły od razu, a potem uporczywie grabiła je, niszcząc sobie kręgosłup i usuwając organiczną ściółkę. Ja mówię: nie bądźmy menadżerami ogrodów, bądźmy ich partnerami. Po co się tak szarpać, lepiej pójść na dobrą terapię.
Katarzyna Bellingham „Ogród Bellingham. Jak uprawiać ogród zgodnie z naturą”, projekt graficzny: Siostry Piwowa Studio, wyd. Wytwórnia
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.