Katowice zmieniają się w latach ostatnich. Wypiękniały jakby znacząco, kolorów nabrały i brzemię dupowatości zrzucać poczęły. Das ist gut! O atrakcjach, objawieniach i smakach śląskiej stolicy pisze nasz Pan od kultury.
Wyglądało to tak: wysiadam z pociągu, wychodzę z dworca, zakładam na nos okulary słoneczne, wsiadam do taksówki, mówię, że do Teatru Śląskiego proszę, i dodaję od razu, że się bardzo, ale to bardzo śpieszę. Samochód ani drgnie, taksówkarz w kaszkiecie wypluwa łupinę łuszczonych popołudniowo pestek, patrzy na mnie z politowaniem, wyciąga do przodu rękę, prostuje palec wskazujący, pokazuje przez przednią szybę nieznany mi cel i mówi, że to tam, za rogiem, na co ja robię wielkie oczy, palę się ze wstydu, biorę torbę pod pachę i drobię w kierunku przez kierowcę wskazanym. Mój pierwszy raz w Katowicach zapamiętałem za zawsze.
Dzisiaj już nie ma wspaniałego katowickiego brutala zaprojektowanego przez Tygrysów, jak dowcipnie nazwała się grupa trzech niezwykle utalentowanych architektów złożona z Wacława Kłyszewskiego, Jerzego Mokrzyńskiego i Eugeniusza Wierzbickiego. Genialna architektura musiała ustąpić miejsca biedaarchitekturze na miarę aquaparków skrzyżowanych z licheńską bazyliką. Tłumaczenie, że niesprzątany i nieremontowany przez czterdzieści lat budynek musi wyglądać strasznie, nic nie dało. Ówczesny sołtys Katowic chciał mieć dworzec na bogato, dlatego teraz niemal wprost z peronu można wejść do Zary, żeby sobie od razu zbyt kuse rurki na zbyt grube uda próbować naciągnąć. Zamiast genialnej architektury mamy tandetną wiatę i sporo fatałaszków w zbyt małej rozmiarówce. I kaweczka jest ze Starbucksa i fryteczki z McDonalds'a. Normalnie Europa, panie, jak stąd do Chorzowa.
Ale dość tych warszawskich złośliwości, zrodzonych – jak wiadomo – z tradycyjnej zawiści mieszkańców największej wsi Mazowsza. Bo nie o dworcu, o którym nikt już nie pomni pisać tu chciałem (choć nigdy ta zbrodnia na architekturze wybaczona nie będzie), ale o tym jak Katowice, którem pokochał od razu, zmieniają się w latach ostatnich. Wypiękniały jakby znacząco, kolorów nabrały i brzemię dupowatości – że pojadę Kutzem – zrzucać poczęły. Energia ogromna wstąpiła w naród katowicki, hipsterskie szaleństwo udzielać się wszystkim zaczęło, ludzie miastem swoim zaczęli się interesować na skalę, powiedziałbym, sąsiedzką. Nawet najbardziej oporne głowy zrozumiały, że nie o metry sześcienne wylanego betonu tylko chodzić może, ale o krzak niewinnie pod oknem zasadzony, o ścieżkę dla lewackiego roweru wygodną, o to, by nogi w chłodnej wodzie w cieniu palmy pomoczyć była sposobność. Das ist gut!
Dni temu kilka wybrałem się do Katowic, by w czeluści Muzeum Śląskiego się zagłębić, na piętro najniższe zjechać, pod ziemią w poszukiwaniu sztuki meandrować. Sztuki, którą tam zwiozła Anda Rottenberg, pracując nad wystawą Perspektywa wieku dojrzewania poświęconą twórczości Andrzeja Wróblewskiego, Aliny Szapocznikow i Andrzeja Wajdy. Cała trójka wchodziła w wiek dojrzewania, gdy wybuchła druga wojna światowa, która w taki czy inny sposób stała się później jednym z głównych tematów ich twórczości. Bo z wojny nie wychodzi się od tak. Nie można zamknąć za nią drzwi, zakluczyć je i już nigdy nie otwierać. Warto o tym pamiętać, szczególnie dzisiaj, gdy wszyscy sobie ciągle grożą, gdy znów rumienieją nacjonalizmy rozmaite, gdy więcej w nas pogardy i bezinteresownej nienawiści do drugiego człowieka, niż empatii, zrozumienia i chęci pomocy.
Wyszedłem spod ziemi w wielkim smutku, przygnębieniu jakimś, zadumaniu. Po drodze trafiłem jeszcze na opresyjną, jak zawsze, instalację Mirosława Bałki (Ślązacy kochani, czy wy w ogóle wiecie, ile wspaniałej sztuki najznakomitszych polskich artystów czeka na was w waszym muzeum?). Bałka, trzeba to przyznać, umie człowieka dobić, dlatego wyjść już na powierzchnię chciałem, powietrza zaczerpnąć, łydki moje zgrabne na słońce wystawić, na rozległych trawnikach wokół muzeum przysiąść i cieszyć się gorącym piątkowym popołudniem, i niebem bezchmurnym, i tym, że żyję w czasach, w których nikt w Polsce nikomu karabinu do głowy nie przystawia.
Perspektywa wieku dojrzewania daje perspektywę niedocenianą przez nas, radosne dzieci czasów pokoju, a warto ów pokój docenić, naprawdę warto. Można wtedy spacerować ze słuchawkami w uszach przez katowicką Strefę Kultury. Można zajrzeć do zaprojektowanej przez Tomasza Koniora siedziby Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia i spróbować zdobyć bilet na koncert w obłędnej architektonicznie i akustycznie Wielkiej Sali Koncertowej. Można wdrapać się na zielony dach zaprojektowanego przez JEMS-ów Międzynarodowego Centrum Kongresowego, a potem przejść przez aleję Korfantego, zatrzymując się na kawkę w Królestwie na rondzie Ziętka albo w Kafeju na Chorzowskiej i wkroczyć potem z radością małego dziecka z watą cukrową do Geszeftu – sklepu z najlepszym śląskim dizajnem – by zakupić sobie natychmiast piękną torbę (produkt lokalny), oraz jeszcze piękniejszą kosmetyczkę (produkt lokalny z kategorii: gejowskie słabostki). A potem znów w stronę dworca, skręt za Teatrem Śląskim (kto nie widział w nim jeszcze „Pod presją” w reżyserii Mai Kleczewskiej ze zjawiskową Sandą Korzeniak w roli głównej, ten frajer!) i małe co nieco w Dniu i Nocy (Tu gotuje genialny kucharz! – tłumaczył mi niedawno Maciej Nowak) albo w Len Arte na Mariackiej. No, naprawdę, mniam mniam.
Zmieniły się Katowice w sposób iście spektakularny od czasów, gdy chciałem z dworca taksówką do teatru jechać. I zmieniają się nadal. Coraz większa jest także przyjemność moich wypadów do górnośląskiej stolicy, choć właściwie chyba zawsze do niej mknąłem z dużą radością, łypiąc oczywiście z pogardą na peron, gdy pociąg zatrzymał się w Sosnowcu.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.