
Książka Alana Hollinghursta „Klub Koryncki” ukazała się w Wielkiej Brytanii w 1988 roku. To powieściowy debiut pisarza znanego też z nagrodzonej Bookerem „Linii piękna”. Hollinghurst opisując Londyn u schyłku rządów Margaret Thatcher, pokazuje subtelne różnice i rażące podobieństwa między światem konserwatywnym a niby-liberalnym.
Zanim Polska wstąpiła do Unii, a Wielka Brytania z Unii wystąpiła, z moim przyjacielem Alistairem kombinowaliśmy w Londynie, jak mogę ograć system. System, który takich jak Alistair rozpieszczał, ale takich jak ja wolał trzymać na dystans. Wiza skończyła mi się jakiś czas temu, wracać nie chciałem, co dalej? Wcale nie od razu Alistair zaproponował, że zostanie na papierze moim partnerem, rząd jej królewskiej mości z miłością walczyć nie będzie, pozwolą mi zostać. Genialne, więc nie mogło się nie udać. Propozycja została anulowana nawet szybciej, niż padła, bo w przeciwieństwie do mnie Alistair zakładał, że w życiu może mu się nie udać i zostanie nauczycielem.
– Gejom nie wolno pracować w szkołach? – spytałem z rzewnym słowiańskim akcentem.
– Żeby tylko tam – melancholijnie odpowiedział mój niedoszły kandydat na zbawiciela.
Nie powiem, że Londyn przestał mi się podobać, aż tak nie potrafię dramatyzować, ale że moja samoocena lekko podupadła, nie ma sensu ukrywać. Przed wyjazdem z Polski przeczytałem przecież „Klub Koryncki”, mogłem się na Londyn lepiej przygotować.
Alan Hollinghurst, autor powieści „Klub Koryncki”, wie, na co patrzeć, i jak to opisać w taki sposób, by pozostali czuli przyjemne ciepło podczas czytania
Wydana u schyłku rządów Margaret Thatcher powieść Alana Hollinghursta zaczyna się od esencji szczęścia. William ma wszystko, co niezbędne, by życie go niosło jak lektyka: młody, ponadprzeciętnie przystojny (z tendencją do czystego piękna), urodził się bogaty, od dziadziusia dostał mieszkanie w tej dzielnicy Londynu, która akurat rozkwita. Czarnoskóry chłopak Williama prawdopodobnie kogoś zabił, pech, drobna rysa na szkle, trzeba jakoś z tym żyć. Williamom tego świata wybacza się bycie gejami, bo są nimi nie do końca. W wyższych sferach elegancko przebiera się w słowach, zamiast „gej” mówi się „ekscentryk” i wstydu nie ma. Dzień po dniu można dbać o swój kapitał, czyli o urodę oraz kontakty towarzyskie, kluby fitness wymyślono właśnie po to. Ten z powieści ma kuszący mikroklimat, czytelnik czuje się posiadaczem platynowego abonamentu, na wiele go stać, nikt mu nie przeszkadza delektować się pięknem.
Alan Hollinghurst wie, na co patrzeć, i umie to opisać tak, by pozostali poczuli przyjemne ciepło podczas czytania. „Klub Koryncki” to instytucja demokratyczna, każdy ma prawo popracować tu nad sobą: piękny i jedynie dobrze zbudowany, bogaty i kelner z hotelu dla bogaczy, młody i absolutnie nie. Jak człowiek jest otwarty na innych, a William jest otwarty ekstremalnie, każdy dzień podsuwa przynajmniej jedną ekscytującą propozycję. Może napiszesz biografię lorda Nantwicha, też jest ekscentrykiem, tylko nieco dłużej? A czemu nie, „…English have such a superstisious awe of the aristocracy”. Lord prowadzi dziennik, dzięki niemu odkrywamy subtelne różnice i rażące podobieństwa między światem konserwatywnym a niby-liberalnym. Czy kiedyś naprawdę trzeba było bardziej udawać? A jeśli nawet, czy to na pewno takie paraliżujące? Im głębiej William wczytuje się w zapiski lorda Nantwicha, tym lepiej poznaje swój kraj, swoich ludzi i samego siebie, stara się raczej zrozumieć niż oceniać, prawdziwy humanista.

W powieści „Klub Koryncki” prawie wszyscy są gejami, kobiet nie ma tu wcale. Alan Hollinghurst odkrywa sekrety Londynu lat 80.
„Klub Koryncki” to w połowie utopia, kraina błogiego spokoju, w której wszyscy są gejami: lekarz, kucharz, policjant, polityk... Czytamy Ronalda Firbanka, do opery idziemy na Benjamina Brittena, dla równowagi zabieramy dziadka, który nie wszystko wie, ale mało pyta, bo tak wygodniej. Kobiet nie ma tu wcale, siostra Williama jest głosem w telefonie, matka nawet mniej, z całego dnia przeznaczonego na chodzenie po sklepach synowi chce poświęcić maksimum pół godziny, przecież jest już dorosły. Koncepcja geja najlepszego przyjaciela kobiety w 1988 roku ewidentnie jeszcze nie wykiełkowała. Hollinghurst oprowadza nas po miejscach, które kiedyś były centrum walki o wolność i równość: kina porno, szalety miejskie, sauny, krzaki w parku Hampstead Heath, jakby przewidując, że za chwilę stracą sens. Oczywiście w lepszym świecie, którego stolicą jest Londyn. A co z innymi miejscami? Sorry guys, „Klub Koryncki” wszystkich problemów nie rozwiąże.
Alan Hollinghurst jest też autorem powieści „Linia piękna” i „Our Evenings”, której polskie tłumaczenie ma ukazać się jeszcze w 2025 roku
Moje pierwsze poważne starcie z systemem zakończyło się łatwym do przewidzenia wynikiem 0:1. Wróciłem do punktu wyjścia, zanim ukazała się „Linia piękna” nagrodzona Bookerem i szybko zekranizowana przez BBC. Czas nadal odliczam Hollinghurstami, czekam na polską premierę „Our Evenings”, podobno już jesienią. Mam parę pytań o wczoraj, dziś i jutro, na większość na pewno znajdę u Hollinghursta odpowiedź, jest wyrocznią, nigdy w niego nie zwątpię.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.