Samotnym pomagają uwierzyć w miłość, a zakochanym w happy end. Choć pokazują wyidealizowany obraz związku, komedie romantyczne uczą bliskości, empatii i komunikacji. Dlaczego jeszcze warto oglądać filmy o poszukiwaniu drugiej połówki?
Pierwsza była prawie na pewno „Bezsenność w Seattle”. Do polskich kin komedia romantyczna z Meg Ryan i Tomem Hanksem weszła 28 lat temu. Na kasecie wideo z katowickiej wypożyczalni Limbo obejrzałam ją w połowie lat 90. XX wieku. Jako uczennica czwartej albo piątej klasy podstawówki miałam od rodziców przyzwolenie na cotygodniowy seans „Beverly Hills, 90210” (choć pewnie odebraliby mi ten przywilej, gdyby wiedzieli, że nastolatki z Kalifornii rozmawiały głównie o ciuchach, imprezach i seksie). W świat kina wprowadzali mnie stopniowo, rozpoczynając od pozycji, które już wtedy uchodziły za klasykę, choćby „Gwiezdnych wojen”. Razem oglądaliśmy też komedie romantyczne. Jak każdy dzieciak oblewałam się rumieńcem, podglądając ekranowe pocałunki. Zakochiwałam się w amantach (do dzisiaj uważam, że niedoceniony „Szczęśliwy dzień” z 1996 roku z George’em Clooneyem zasługuje na miejsce w kanonie), zazdroszcząc ich ekranowym partnerkom. Pielęgnowałam w sobie marzenie o pierwszej miłości, która miała nadejść lada dzień (gdy w końcu dostałam od kolegi z klasy na walentynki figurkę… żaby, śmiertelnie się obraziłam, ale to już inna historia).
Rozsądek i rozczarowanie
Wszystkiego, co wiem o miłości, nauczyłam się z teledysków z MTV, powieści Jane Austen i komedii romantycznych przełomu wieków. Cóż, nie brzmi to najlepiej. Po takich lekturach nie udało mi się uchronić przed młodzieńczym rozczarowaniem. Koledzy z klasy nie mogli przecież sprostać moim wyśrubowanym oczekiwaniom, podsycanym przez filmy. Dobrze, że w krytycznym momencie, gdy jako melancholijna szesnastolatka przestałam wierzyć w miłość, sięgnęłam po Slavoja Žižka. Filozof twierdzi, że kino nie daje nam tego, czego pragniemy, tylko pokazuje, jak powinniśmy pragnąć. Przeczytałam też teksty socjolożki Evy Illouz, rozprawiającej się z romantyczną utopią z ekranu. Kino pod przykrywką baśni dla dorosłych sprzedaje nam konsumpcyjny styl życia, czyli zwyczajnie zachęca do zakupów – koronkowej bielizny, pierścionków zaręczynowych i czerwonych róż.
Zakochana w miłości
To dlaczego 20 lat później wciąż oglądam komedie romantyczne, skoro nie wierzę ani w miłość po grób, ani w tego jedynego, ani w pocałunki z przystojniakiem, które rozwiązują wszystkie problemy (najchętniej w deszczu albo na śniegu, w rozpędzonym samochodzie albo na jachcie z zachodem słońca w tle, przy akompaniamencie orkiestry symfonicznej albo w towarzystwie tancerzy, którzy zupełnie przypadkiem pojawili się w sąsiedztwie)?
Bo kocham miłość, uwielbiam uczucie zakochania i potrzebuję wzruszeń. A przede wszystkim dlatego, że historia jak z filmu przydarzyła mi się naprawdę. Przez cały okres dojrzewania rozpaczałam, że nikt mnie nie kocha tak jak Richard Gere Julię Roberts w „Pretty Woman”. Od pierwszego poważnego chłopaka oczekiwałam wyznań na miarę Hugh Granta w „Notting Hill”, inteligentnych przepychanek słownych w stylu Billy’ego Crystala w „Kiedy Harry poznał Sally” i zaskakujących zwrotów akcji à la „Masz wiadomość”.
Spragniona wrażeń, wplątałam się w końcu w toksyczny związek. Chyba tylko po to, by zbuntować się przeciwko schematom komedii romantycznej, a wejść w inne stereotypy – o miłości dekadenckiej, niemożliwej i straceńczej. Gdy los postawił przede mną tego jedynego, dogłębna znajomość komedii romantycznych dała mi odwagę, żeby zawalczyć o uczucie. Wbrew przeciwnościom losu, a może dzięki nim, udało mi się znaleźć szczęście w miłości. Obkuta ze wszystkich możliwych scenariuszy, czułam, że im więcej trzeba będzie pokonać problemów, tym szczęśliwsze czeka mnie zakończenie.
Spełnione marzenie
Teraz oglądam komedie romantyczne z perspektywy żony, matki i kobiety grubo po trzydziestce. Pewnie bardziej mnie bawią, niż wzruszają, rzadko zdarza mi się uronić łzę (choć „To właśnie miłość”, „Holiday” czy „Dziennik Bridget Jones” za każdym razem zaskakują mnie skalą emocji, które potrafią wywołać), raczej wracam do ulubionych pozycji, niż odkrywam nowe. Towarzysząc bohaterom, których znam od zawsze, przypominam sobie też siebie sprzed lat – pełną ufności, potem zgorzkniałą i znów patrzącą z nadzieją na miłość. Wracam do ulubionych komedii romantycznych jak do przyjaciół z dzieciństwa. A gdy zdarza się kryzys w związku, filmy, ucząc sztuki otwartej komunikacji, znów utwierdzają mnie w przekonaniu, że warto się starać. Większość z nich kończy się wyznaniem miłości, romantycznym pocałunkiem i ślubem. Żyję w rzeczywistości po happy endzie, gdy częściej niż bukiet kwiatów dostaję od ukochanego skarpetki do prania. Gdy brakuje w niej uniesień, za pomocą filmów przenoszę się do momentu sprzed napisów końcowych. I przypominam sobie, że przecież moje marzenia już się spełniły.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.