Jedna z najwybitniejszych polskich wokalistek, która od pięciu lat walczyła z nowotworem jajnika, odeszła w sobotę nad ranem w swoim domu w Bliżowie na Roztoczu. Pożegnali ją najbliżsi. Teraz hołd składają jej fani, dla których zawsze pozostanie ucieleśnieniem wolności. Niezależnie od czasów, obyczajów i tego, kto jest u władzy.
„Z ogromnym żalem i rozpaczą informujemy, że dziś o 5.30 na swoim ukochanym Roztoczu w otoczeniu najbliższych osób, ukochanych zwierząt i wspaniałej przyrody zmarła Kora. Wielka artystka, piosenkarka, poetka, malarka. Wyjątkowa kobieta, żona, matka, babcia, przyjaciółka. Ikona wolności. Zawsze bezkompromisowa w dążeniu do prawdy. Zaangażowana w ruch hipisowski, w działalność pierwszej Solidarności, w budowę demokracji i ruchy kobiece” – napisał Kamil Sipowicz na profilu Kory na Facebooku. Jeszcze 9 czerwca podziękowała tam fanom za życzenia urodzinowe zdjęciem w różowych okularach i bluzce w panterkę. Na zdjęciu patrzy prosto w niebo. Jakby chciała „rozgonić ciemne skłębione zasłony”. Dziś już jej nie ma. Żegnają ją wszyscy.
Facebook zapełnił się linkami, teledyskami, wspomnieniami. Ktoś pisze, że do „Lipstick on the Glass” tańczył jeszcze wczoraj na imprezie, ktoś inny, że „Kocham Cię, kochanie moje” puścił na swoim weselu, a jeszcze ktoś, że dla „Się ściemnia”, pierwszego polskiego teledysku emitowanego w MTV, warto było mieć kablówkę. Kora nie miała wieku, a jej piosenki są nieśmiertelne. Chociaż niektóre są bardziej punkowe, a inne liryczne, to bez dokładnej znajomości dyskografii Maanamu trudno ułożyć je w kolejności chronologicznej. Brzmiały jak objawienie, gdy powstawały, dziś wydają się tak aktualne, że równie dobrze mogłyby zostać nagrane wczoraj.
Głos Kory, oscylujący między zmysłową melorecytacją a wściekłym wrzaskiem, wydaje się należeć jednocześnie do zbuntowanej nastolatki i dojrzałej kobiety, która wie wszystko. Słuchanie jej jest pokoleniowym doświadczeniem już dla trzech kolejnych generacji. Jedyna, osobna, wyjątkowa, Kora nie należała nigdy do żadnego nurtu. Zanim komuś udało się ją naśladować, już zdążyła przejść kolejną metamorfozę. Sprawiała wrażenie, jakby bycie piekielnie inteligentną, obłędnie seksowną i do bólu wrażliwą kobietą nie było niczym trudnym. Po prostu była. I była z nami.
„Umarła demokracja, umarła Kora”
„Kora. Byłaś u nas w domu niemal codziennie od czterdziestu lat. I chcę Ci powiedzieć, że Twój koncert dla nas nigdy się nie skończy” – napisał na Twitterze Donald Tusk. Pożegnali ją także prezydent Andrzej Duda i były prezydent Lech Wałęsa, Janusz Palikot i Grzegorz Schetyna. Wpis Tomasza Lisa: „Kora. Osoba, Osobowość. Odrębność. RIP.” polubili nawet prawicowi publicyści. Miłość do niej, bogini i buntowniczki, obaliła podziały polityczne.
Ona sama była polityczna. Nie głosowała ani na PO, ani na PiS. Kiedyś wspierała Solidarność, niedawno walczyła o równouprawnienie, związki partnerskie, legalizację marihuany. W swoich piosenkach i wywiadach, których udzielała, zwracała uwagę na nierówności społeczne. Z równym przekonaniem krytykowała komunizm, co neoliberalizm. Jeszcze kilka miesięcy temu mówiła w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów” – To, co się teraz dzieje, jest czymś znacznie groźniejszym niż powrót do PRL-u. Gdy odeszła, dzień po podpisaniu przez Andrzeja Dudę nowelizacji ustawy o sądownictwie, jej mąż powiedział: „Umarła demokracja, umarła Kora”.
Korą się rozmawia
Urodziła się jako Olga Ostrowska w 1951 roku, w Krakowie, jako najmłodsza z pięciorga rodzeństwa. Potem nazywała się jeszcze Jackowska – po pierwszym mężu, a od kilku lat już Sipowicz – po mężczyźnie, z którym spędziła kilkadziesiąt lat życia. Wspólnie z Kamilem wychowywali syna, Szymona. Z kolei ze związku z Markiem Jackowskim urodził się Mateusz.
Kora sama nie miała najszczęśliwszego dzieciństwa. Jej ojciec nie chciał zajmować się rodziną, matka chorowała na gruźlicę. Od czwartego do dziewiątego roku życia Kora przebywała w Jordanowie, w domu dziecka prowadzonym przez zakonnice. We wspomnieniach oskarżała je o znęcenie się nad dziećmi. Niedługo po tym, jak wróciła do domu, ojciec zmarł. Samotna matka oddała córkę na wychowanie do rodziny w Jabłonowie Pomorskim. Do Krakowa Kora wróciła kilka lat później. Szybko weszła w środowisko kontrkultury. – Jestem wychowana przez matkę, która nauczyła mnie otwartości na innych. Potem przyszła kontrkultura hipisowska, która była wielką lekcją tolerancji, czyli zgody na innego. A u nas zawsze tylko Polak ma rację, a ostatnio tylko Polak prawdziwy patriota. Polak katolik. Polak głosujący na PiS – mówiła w jednym z ostatnich wywiadów, udzielonych „Newsweekowi” w ubiegłym roku.
Jeszcze jako nastolatka uczestniczyła w pierwszym w historii zlocie hipisów w Mielnie, w 1967 roku. Potem poznała muzyka łódzkiej grupy Vox Gentis i krakowskiej Anawy, Marka Jackowskiego. Ona – miss hipisów, on – doświadczony muzyk, stworzyli najlepszy polski zespół lat 80. Po sukcesie na festiwalu w Opolu w 1980 roku grali po dwa koncerty dziennie. U szczytu ich sławy powstała kultowa sesja Tadeusza Rolke w autobusie miejskim. Asymetryczna bluzka, miniówka z kokardą na pośladkach, włosy na zapałkę – Kora była seksowna dzięki charyzmie i charyzmatyczna dzięki seksapilowi. Mogła być androginiczna i blada, albo z punkowym czubem i czerwoną szminką, albo platynową głową i kocimi kreskami na Brigitte Bardot. Jej wizerunek zapowiadał epokę eklektyzmu, gdy styl kreuje się nie w zgodzie z trendami, ale własną osobowością.
A jej słowa na stałe weszły do naszego języka. Korą się rozmawia. „Tylko dlatego, że jesteś nikim, możesz pogadać z drugim człowiekiem. Życie bogate, pełne sekretów, w szarym człowieku, w szarym człowieku” z „Szarych miraży” opowiada nie tylko o życiu w przededniu stanu wojennego, ale także o współczesnej znieczulicy. Frazy „Czekam na wiatr, co rozgoni ciemne skłębione zasłony. Stanę wtedy na raz, ze słońcem twarzą w twarz” z „Krakowskiego spleenu” to uniwersalny manifest odwagi. A tekst „Karuzela, karuzela, karuzela zdarzeń kręci się, kręci się, kręci wysoko. Wiruje, wiruje, wiruje w obłokach w dole tłum, gęsty tłum, czeka i patrzy. I nadzieję w sercu ma, że coś więcej zobaczy” z „Karuzeli marzeń” mógłby być komentarzem do telewizyjnych igrzysk doby reality show.
Artystka nie ograniczała się jednak do mówienia poprzez muzykę. W prasie, radiu i telewizji również mówiła zawsze to, co myśli, szybko, ekspresowo. Zdarzało jej się obrażać, przeklinać, złorzeczyć. Niczego nie cenzurowała. W ostatnich latach równie dużo opowiadała o chorobie trawiącej Polskę, co ją samą.
– Władza rozwala mój kraj. Partia zawłaszcza państwo. To niszczenie mojego szczęścia na finiszu życia – komentowała w „Newsweeku” roku temu, uważając, że zamach na demokrację dokonywany przez obecną władzę jest groźniejszy niż PRL. – Ja całe życie byłam samodzielna: w PRL, za Balcerowicza, PO i PiS. Zawsze byłam sobie sama sterem, żeglarzem, okrętem. Całe życie walczę – dodawała. Na łamach „Vivy!” zwierzała się z walki, bo walczyła do końca z nowotworem. – Mój lekarz, którego znam od lat, nie przeoczył tego, on to zlekceważył. Nie zlecił przede wszystkim badań, które zleciła inna lekarka. Dzięki niej zrobiłam testy BRC1 i BRC2, a potem lekarz mi powiedział: to choroba śmiertelna i nieuleczalna. Dlatego nieprawdopodobnie słabłam przez te wszystkie lata. Ból mnie zginał do ziemi. Po tygodniu byłam na stole operacyjnym – mówiła. Bez ogródek mówiła o cierpieniu. Przestrzegając innych, a jednocześnie przechodząc swoistą terapię. Tą terapią była szczerość. Konfrontacja z tym, co nieuchronne. – To jest ciężkie leczenie. Może gdybym wiedziała na początku tej drogi, co mnie czeka, nie chciałabym tego przejść? Tego nie wiem. Gdyby człowiek wiedział, co mu życie przyniesie, być może w ogóle nie chciałby żyć. Być może „uratowała” mnie totalna nieświadomość, fakt, że wiadomość o chorobie spadła na mnie nagle, że natychmiast byłam operowana. To wszystko działo się w sekundach, a ja byłam jak ogłuszona. I trwało to bardzo długo. Swoje przeszłam. Byłam tu i tam. Częściej tam niż tu. Rzucałam się jak ryba w sieci – mówiła.
Maanam: kocham cię
Co po niej zostało? Muzyka. Taka na zawsze. Odwaga do ubierania się inaczej. Do mówienia, że kobiety są równe mężczyznom, a pary jednopłciowe heteroseksualnym. Do wytykania błędów artystom, dziennikarzom, politykom. Bo Kora nie bała się być ostra. Nie uznawała za stosowne ściszać głosu ani odpuszczać. To sprawiało, że nie zawsze była lubiana, ale zawsze szanowana.
Zostanie też, po prostu, miłość. Bo obok wykrzyczanych manifestów są u niej piosenki o romansach, mężczyznach, wierności. „Życia nie wolno tracić miły, życie jest po to, by kochać się” – to z „Jestem kobietą”. „Mówią, że jestem szalona, a to szalony jest wiatr. Słona jest nasza miłość. Tak kocha się tylko raz” – to znowu „Lucciola”. I „W moim śnie, cudownym śnie, tylko kocham, kocham, kocham” z „Wyjątkowo zimnego maja”. W teledysku z 1991 roku miała czarną suknię, białą twarz i czerwone usta. W „Po prostu bądź” z 1996 roku wcieliła się w rolę Matki Polki w białej halce. Ale śpiewała niemal tak samo: „Kto kocha naprawdę, kochać będzie zawsze”. Tego zapamiętania, zauroczenia, zakochania było naprawdę mnóstwo.
„Maanam” po persku znaczy „kocham cię” – pisała kiedyś Kora na swoim blogu. „Miłość jest cudowna” – tak nazwała płytę ze zremasterowanymi przebojami, wydaną w 2015 roku z okazji 40-lecia pracy twórczej. Ta miłość, choć czuła, nigdy nie była czułostkowa. Dlatego chyba cieszyłaby się, że żegna się ją bez fałszywej ckliwości. Bo przecież nie odeszła tak znowu daleko. Może znów pije szampana w boskim Buenos.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.