Fascynujące postacie szatniarzy, kelnerki pełniące funkcje spowiedniczek, agenci i obiekty tajnych śledztw, reżyserzy o światowej renomie, aktorzy, kapitalni pisarze. Dla nich wszystkim miejscem spotkań, wspólnego picia oraz snucia intryg był warszawski SPATiF. O klubie, który chciał być oazą wolności, napisała Aleksandra Szarłat.
Co w PRL-u łączyło znakomitego poetę i geniusza felietonu Antoniego Słonimskiego, współtwórcę łódzkiej szkoły filmowej, nauczyciela akademickiego i operatora Stanisława Wohla, ostrego jak brzytwa satyryka Janusza Minkiewicza (podobno czytelnicy dziękowali mu za to, że w epoce słusznie minionej nic nie napisał, choć niekoniecznie tak było) i Józefa Prutkowskiego, właściciela żenującego poczucia humoru i autora czerstwych żartów? Nie tylko wiedzieli, czym było przedwojnie i ówczesne życie kulturalno-kawiarniane, równie ważne jak czasopisma literackie, szopki noworoczne najwyższej próby, wiersze i teksty.
Współtworzyli też historię symbolu, który skupiał w sobie poezję, szyderstwo i uczestnictwo w życiu społecznym oraz w polityce –Ziemiańską, kawiarnia-salon przy ulicy Mazowieckiej w Warszawie.
Bez ludzi, którzy tam bywali, a rej wodził między równymi sobie pan Antoni, nie byłoby polskiej literatury, satyry, żartu, ale też honoru.
Aleksandra Szarłat uważa, że powojenną próbą rezurekcji Ziemiańskiej był SPATiF, klub twórców teatru i filmu, aktorów, literatów, bon vivantów, kobiet cięższych i lżejszych w wyznawanych zasadach, ale też miejskiego ścieku (akurat Ściekiem, co zauważa Szarłat, nazywano klub filmowców na Trębackiej). SPATiF działał przez dekady i zmieniał się tak, jak zmieniała się PRL. Jeśli dobrze się przyjrzeć, nie mógł być reinkarnacją Ziemiańskiej, bo i starych bywalców zabrakło, a niektórzy nowi – najdelikatniej mówiąc – nie sięgali obcasów laczków Słonimskiego lub oficerek Wieniawy-Długoszowskiego. Lecz udawać zawsze można, przebieraństwo nigdy nie wyszło z mody.
Nie było już więc „Ziemiańskiej”, ale bohema lub „so called bohema” musiała się gdzieś spotykać. Słonimski i Minkiewicz dawali poczucie, że życie biegnie bez przystanków z napisem „koniec” i nie znosi próżni aktorom, którzy z marszu zagraliby Makbeta, młodym reżyserom o światowej renomie, kapitalnym pisarzom oraz – jest taka profesja towarzyska, ale też publiczna – facecjonistom.
Doklejały się do tego również środowiska miernoty, lecz co poradzić, skoro kleją się wszędzie. PRL-owska rzeczywistość doprawiała SPATiF po swojemu. Obecne tam były przez lata fascynujące postacie szatniarzy, opiekunów pijaków i niewiernych mężów oraz żon, dorabiających na pół etatu w bezpiece. Kelnerki – spowiedniczki i płaczki. Babcia klozetowa z gestem, wspierająca, ale też dochowująca obowiązku milczenia. Kłapacze, stukacze, donosiciele. Geniusze i beztalencia, agenci i obiekty tajnych śledztw, ładne dziewczęta nie-wiadomo-skąd i starzejący się satyrowie, zawistnicy, zazdrośnicy, jelenie i panie jeleniowe, świntuchy, lumpy, uczciwi, dobrzy, wrażliwi i bez zdolności honorowych.
Anegdot przytaczać nie będę, bo nie wolno palić lektury. Niektóre przeczytałem u Szarłat, inne opowiadali mi bohaterowie jej książki i niekiedy brzmiały zupełnie inaczej niż w „SPATiF-ie”. Taki już urok książki, opartej na wspomnieniach, że ten usłyszy to, drugi owo, a trzeciemu nie powiedzą.
To książka potrzebna, bo nigdy dość przypominania Słonimskiego, Minkiewicza i wielu innych, którzy już bawią nie w SPATiF-ie, lecz w krainie wiecznych łowów. Nigdy dość, gdy pokazuje się miejsca i ludzi próbujących coś ocalić, choćby trafną pointę i ulotny żart.
Lecz jest w tej opowieści pewien smutek – pewnie w innych miastach i krajach, dalece szczęśliwszych niż Warszawa i Polska, podobne wspominki byłyby bardzo podobne. Być może przypadłością zaglądania w świat dawny – zwłaszcza bohaterów ekranu, sceny, literatury, którzy bywają symbolami lepszego życia – jest perspektywa pół litra i mieszkanka, gdzie najważniejszy mebel to łóżko, bywa, że polowe.
Szarłat męsko-damskie historie podaje zgrabnie, bez obscenów i – mniemam – w ostrożności, że gdzieś żyją ludzie lub ich bliscy, których pikanteria anegdot może zranić. O gorzale pisze tak, jak jej opowiadają albo jak opowiadali ci, którzy już nie żyją. Jest w tym prawda, przytaczana przez Janusza Głowackiego, wielkiego pisarza, człowieka nadzwyczajnej wrażliwości, pochylającego się na życiem, jakim było i jest: „trzeba dużo pić i jebać, żeby z biedy się wygrzebać”. Piło się więc dużo i dużo jebało, ale bieda, nieczuła na takie ofiary, poszła precz z zupełnie innych przyczyn. Kto mógł wiedzieć, że tak się to wszystko skończy?
Jednak od czasu do czasu zgrzyta mi Szarłat. Zebrała tylu świadków SPATiF-u, ilu się dało, najpewniej prześledziła zawartość archiwów, pamiętników i wspomnień. Daje czytelnikowi SPATiF-owskie zeznania bez poprawek. Bardzo to w porządku.
Lecz zdaje mi się, iż zapomina, że chodzi nie tylko o wspomnienia, lecz także o biografie tych, którzy wspominają. Te zaś są różne, wśród prawych i problematycznych pojawiają się doskonale niemoralne, karierowiczowskie, tchórzliwe. Nic tak nie wyostrza spojrzenia na bliźnich, radości ich taksowania i oceniania jak osobiste danie dupy. Co warto zauważyć, gdy pisze się o czasach generalnie niełatwych i o miejscu, które chciało być oazą wolności, a przy okazji było krynicą donosu, intrygi, łajdactwa. No i proszę nie pytać pewnego wielkiego aktora (zmarło mu się ostatnio) o analizę sytuacji politycznej w PRL-u, bo na tym się nie znał, a jeśli już, to z perspektywy, jaką dawała PRL-owska propaganda po epoce kolejnych błędów i wypaczeń. To w żadnym wypadku nie będzie prawdziwa historia, nawet zamknięta w anegdocie.
Aleksandra Szarłat, „SPATiF. Upajający pozór wolności”, wydawnictwo Czarne
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.