Opowieść o powojennej Gdyni (od PRL-u do dziś) nie powstałaby, gdyby warszawianka Aleksandra Boćkowska nie postanowiła przeprowadzić się na kilka lat do „miasta z morza i marzeń”, by sprawdzić, co kryje się pod mitem polskiego portu zbudowanego w miejscu rybackiej wioski. O przygodzie z Gdynią, pisaniu książki w mieszkaniu z widokiem na morze, gdyńskich ścieżkach i odkryciach autorka opowiedziała „Vogue’owi”.
Czasem książki rodzą się z innych książek i tak właśnie pojawiła się „Gdynia. Pierwsza w Polsce”. – Moja pierwsza Gdynia? To było podczas pisania reportażu książkowego „Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL” – opowiada Aleksandra. – Był luty 2016 roku, zbliżały się 90. urodziny Gdyni. Przyjechałam zebrać materiały do rozdziału o osiedlu marynarskim, znanym jako „Zegarkowo”. Rozmawiałam z dziećmi marynarzy, którzy budowali tu swoje domy w latach 50. i 60. Zrobiłam zresztą tych wywiadów więcej, niż potrzebowałam, bo szukam pretekstu, żeby przyjeżdżać do Gdyni. Co jakiś czas wracałam, aż przyszedł ten dzień: słońce, rześko, morze, łabędzie, Orłowo. Stałam na plaży i myślałam: „A może przyjechałabym tu na dłużej i napisała więcej o Gdyni?”. Pomysł długo dojrzewał, a kiedy dojrzał i byłam już po wstępnych rozmowach z redaktorką z Czarnego, okazało się, że do książki o Gdyni zabiera się też Grzegorz Piątek. Na szczęście o przedwojennej.
Podział, choć przypadkowy, był jasny – Grzegorz napisał więc o początkach Gdyni (tak powstała jego „Gdynia obiecana”), Aleksandra zaś o jej powojennych losach, o PRL-u i współczesności.
– Mimo że od wojny minęło 80 lat, nikt z gdynian nie napisał książki poświęconej powojennym dekadom, co wciąż wydaje mi się zaskakujące – mówi autorka. – Są oczywiście publikacje o wycinkach gdyńskiej rzeczywistości, dosyć dobrze opracowano wydarzenia historyczne, m.in. lata tuż po zakończeniu wojny, masakrę Grudnia 1970 roku czy stan wojenny, ale książki, która by opisywała całą historię miasta po wojnie, nie było. Jakby Gdynia skończyła się w 1939 roku. Mit założycielski jest tak silny, że chyba nikogo nie obchodziło, co się później stało. I to mimo pewnego przywiązania do opowieści z lat 90., tuż po przełomie – ówczesna prezydentka miasta Franciszka Cegielska, tak bardzo nastawiona na inwestycje i ekonomiczny rozwój Gdyni, wciąż jest dobrze wspominana. W jej pogrzebie w 2000 roku uczestniczyło 10 tysięcy gdynian.
Boćkowska: Gdynia ciągle mnie zaskakuje
Boćkowska zamieszkała więc w miejscu z widokiem na morze i z pomocą gdyńskich znajomych ruszyła w miasto, by przyjrzeć mu się z bliska. Opisała jego losy w PRL-u i współcześnie, z najnowszymi, zaskakującymi wyborami samorządowymi włącznie (po 26 latach rządów Wojciecha Szczurka w zeszłym roku gdynianie wybrali na prezydentkę aktywistkę Aleksandrę Kosiorek). Połączyła osobiste historie gdynian z panoramą kolejnych dekad portowej metropolii. Są tam powojenny chaos i pomysł komunistycznych władz na włączenie Gdyni do Gdańska, marynarska zaradność i luksusowe zakupy w Baltonie, szlachetność modernistycznych kamienic i nowobogacki sznyt deweloperskich wysokościowców, dobrze działające blokowiska i podupadłe osiedla zwane Meksykiem i Pekinem. Z reporterską wnikliwością zagląda pod powierzchnię mitu „pierwszego miasta”, dostrzega pęknięcia na idealnym wizerunku Gdyni, ale docenia jej unikalność i wielką miłość do niej jej mieszkańców.
Książka, która rodziła się powoli i przytłaczała ilością materiału (jak zmieścić 80 lat historii w kilkusetstronicowej publikacji?!) – jest już gotowa, tymczasem Ola nadal mieszka w Gdyni. Chociaż nie zakochała się w niej na zabój, to dobrze jej się tam mieszka. Czy lepiej niż w Warszawie? – pytam. Inaczej, bo w stolicy ma wydeptane ścieżki i wie z grubsza, czego może od niej oczekiwać. Tymczasem Gdynia ciągle ją czymś zaskakuje.
– Bezustannie i od pierwszego dnia – stwierdza. – Kiedy przyjechałam, by tam zamieszkać, był lipiec 2021 i właśnie wprowadzono na szeroką skalę płatne parkowanie. Co mnie zdziwiło? Tęsknota za parkingami w śródmieściu, niechęć do form komunikacji innych niż samochód, słyszalna nie tylko na forach internetowych, ale też na ulicach. Potem, kiedy przeglądałam gazety z lat 90., okazało się, że od pierwszych wyborów samorządowych i rządów Franciszki Cegielskiej mówione było, że trzeba wyciszyć ruch na Świętojańskiej, że samochód nie może być głównym środkiem transportu, że ma być jak – dziś – w Kopenhadze. Nie chcę powiedzieć, że skończyło się tylko na gadaniu, ale na pewno komunikacja publiczna nie pozwala osobom, które mieszkają dalej od śródmieścia i mają rodzinę, na rezygnację z samochodu.
Rybackie chaty na tle bloków
Jak mógłby się zaczynać serial o peerelowskiej Gdyni? Od kadru, który opisuje w swojej książce Boćkowska. Oto Osada na piaskach – kilka starych rybackich chat, które przetrwały całą historię powstawania portowego miasta (mają nieuregulowany status: mieszkania są komunalne, grunty należą do portu), a w tle za nimi – potężne ściany współczesnych apartamentowców. Zderzenie światów, w którym uosabia się zarówno siła, jak i słabość Gdyni. Autorka przytacza stary dowcip o kotku, który patrząc w lustro, widzi dumnego lwa – tak i Gdynia woli często celebrować upajające wizje metropolii przyszłości, zamiast konfrontować się z codziennymi problemami. Na przykład kiedy w latach 70. okazało się, że gdyńska duma – basen na Polance Redłowskiej – pęka, to zamiast naprawić nieckę, zaprojektowano cały park morski. Beton skruszał, zanim cokolwiek z tego planu zbudowano, i teraz pozostaje tylko bronić miejsca przed deweloperami (na razie obowiązuje obietnica, że miasto tego terenu nie sprzeda).
– Kontrast między biedą a bogactwem jest wszędzie, ale – między tym napuszeniem propagandy, że Gdynia jest najlepsza, najszczęśliwsza i „pierwsza” w Polsce a mnogością wyzwań i społecznych problemów, które przynosi to miasto, rozciąga się przepaść – uważa reporterka. – W ostatniej kampanii samorządowej prezydent Szczurek powtarzał hasło „Pierwsza w Polsce” co trzy akapity, o czymkolwiek by akurat mówił – o drogach czy o przedsiębiorczości. Ten zwrot przechwycili już prześmiewcy.
Gdynia musi być europejska, światowa, to polski Nowy Jork, ale z drugiej strony, Gdynia jest „moja”. – To najczęstsze określenie, jakie przychodziło na myśl moim rozmówcom, kiedy pytałam o słowo, jakie się im najbardziej z Gdynią kojarzy – mówi Ola. – Mam tutaj swój ogródek, swój dom, swoje ścieżki – mówią. Ktoś opowiada o ulubionym osiedlu, a ktoś inny o tym, że lubi lasem spacerować ze swojego bloku do Orłowa i tam schodzić nad morze. Znalazłam zapisek w kronice bibliotecznej z lat 60., gdzie bibliotekarka pisze, że jej dzielnica – Mały Kack – to dzieło mieszkańców, inaczej niż zaprojektowane przez architektów Śródmieście. Kiedy się chodzi po Gdyni, widać dużo takiej swojskiej architektury, ponieważ ludzie zawsze brali tu sprawy w swoje ręce.
Dla niej najciekawsze jest właśnie to, że gdynianie tak kochają swoje miasto.
– To jest naprawdę miłość – mówi. – Nawet jeśli zdają sobie sprawę z jego wad, z gigantycznych kontrastów i z tego, że osoby z Sopotu i Gdańska trochę się z Gdyni naśmiewają, ignorują to.
Gdynia: mity i rany
Mieszkając tutaj, Ola czuje osobność tego miasta. Gdyby jego legenda brała się tylko z samej propagandy, toby tak nie działała. Charyzma Gdyni jest niepodważalna.
– Znamienne, że kiedy w głębokim PRL-u pojawił się pomysł przyłączenia Gdyni do Gdańska, to nawet lokalni działacze partii mówili, że Gdynia ma swoją specyfikę i tego nie da się zrobić.
Tu zawsze było inaczej niż w reszcie kraju – byli przecież marynarze, bardziej otrzaskani ze światem, którzy nawet w najmroczniejszym okresie PRL-u wyjeżdżali za granicę. Z kolei zagraniczni marynarze przypływali do Gdyni, bawili się w lokalnych barach, chodzili na Świętojańską. Dochodziło do kulturowej osmozy. I to wpływało na wszystko. Panowała niesamowita zaradność, był (niekoniecznie legalny) dostęp do lepszych towarów zza morza. Jak opowiada Boćkowskiej rozmówczyni, kiedy ojciec wracał z rejsu z atrakcyjnym asortymentem, jej babcia zajmowała się dystrybucją „na osiedlu”, a ona, jako wnuczka, biegała po okolicy i roznosiła wieści klientom. Co jakiś czas służby tropiące spekulantów wpadały do domu i robiły tam kipisz, a potem znowu podziemny handel wracał do normy.
Jest straszna historia Grudnia 1970 roku. Po ogłoszeniu podwyżek cen wybuchły protesty. Najpierw w Gdańsku, potem w Gdyni. Gdyński protest przebiegał pokojowo, ale gdy 17 grudnia robotnicy szli do stoczni, padły strzały. W tym dniu zginęło w Gdyni osiemnaście osób. Masakrę opiewano potem choćby w słynnej piosence „Janek Wiśniewski padł”. Czy ten mit nadal jest żywy?
– W coraz mniejszym stopniu – uważa Boćkowska. – Rana powoli zarasta, więc ta historia z czasem zblaknie, jak wszystkie historie, niestety, bo minęło już ponad 50 lat. Zaczynające się o poranku obchody rocznicy wydarzeń grudniowych, kiedy to schodzą się mieszkańcy, harcerze, kibole, uczniowie, nadal są bardzo poruszające. Jednak nauczycielka z liceum, które opiekuje się obchodami, mówiła mi, że coraz częściej spotyka uczniów, którzy o 1970 roku nie słyszeli w domu. Dla niej to szokujące, bo jest z pokolenia, gdzie w każdej gdyńskiej rodzinie pamiętano ten dzień niemalże co do godziny.
Ludzie z morza i marzeń
Wobec ogromu zebranego materiału Ola Boćkowska dochodziła do ostatecznego kształtu książki z mozołem.
– Bardzo długo zastanawiałam się, jak to ułożyć, czułam się przytłoczona i przerażona, myślałam: jak ja to wszystko podzielę? A potem nagle poszłam na imprezę i rozmawiałam z poznanymi tam ludźmi, m.in. z Alicją Nowicz. Poczułam, że chcę, żeby ona była moją bohaterką, która sama opowie w książce swoją historię.
Dlatego każde zagadnienie otwiera w książce czyjaś osobista opowieść. Tak się ułożyło, że o gdyńskich doświadczeniach mówią kobiety różnych pokoleń i losów, jest np. pisarka i nauczycielka Salcia Hałas, ale i emerytka Helena Łobińska, która od lat walczy bezskutecznie o zmianę trasy autobusu na Witominie. W kolejnych opowieściach zawarta jest też chronologia związana z historią miasta – lata 40. i dramatyczne problemy mieszkalnictwa, chwała i upadek basenu na Polance Redłowskiej oraz opowieść o procesach komandorów, wybuch kapitalistycznej przedsiębiorczości w latach 90. i ćwierć wieku panowania w Gdyni prezydenta Wojciecha Szczurka (niewątpliwie szczerze zakochanego w swoim mieście, niestety w ostatniej kadencji zbyt oddalonego od przyziemnej rzeczywistości mieszkańców). W książce znalazły się nawet całkiem świeże kłótnie opozycji, która niespodziewanie dla siebie przejęła władzę w mieście i dopiero się jej uczy.
Wśród bohaterów tej nadmorskiej epopei Ola Boćkowska znalazła też osobiste połączenie z Gdynią. To historia wuja jej matki, Mieczysława Plucińskiego, projektanta jachtów i legendy polskiego szkutnictwa.
– Moja mama opowiadała mi o nim wielokrotnie – wspomina Aleksandra. – Namawiała, żebym poszła pod wskazany adres, ale tam już od dawna nie ma domu, w którym mieszkał. Dopiero przy kolejnej opowieści dotarło do mnie, że projektował jachty, i wrzuciłam jego nazwisko w Google. Nagle okazało się, że to rzeczywiście niezwykła postać. Wędrówka jego śladem była wspaniałą przygodą. W Muzeum Miasta Gdyni znalazłam mnóstwo rozproszonych materiałów, w tym listy do Stefana Workerta, współautora jego książki „Sam zbuduj łódź”. Odnalazłam pana Stefana, a on dał mi listy od wuja – pisane od lat 60. do końca życia. Tam jest cała opowieść o człowieku, który się odradzał ileś razy. Odkrycie „wujka Mietka” zdarzyło się, gdy konstrukcję książki miałam już obmyśloną, więc znów musiałam kombinować.
Żyć jak prawdziwa gdynianka
Wraz z premierą „Gdyni. Pierwszej w Polsce” nadchodzi czas konfrontacji autorki z czytelnikami, najpierw tymi gdyńskimi.
– Pierwsze spotkanie mamy 7 lutego w Gdyni, boję się tego dnia potwornie – wzdycha Aleksandra. – Na szczęście tekst czytało już kilka koleżanek z gdyńskiego kręgu i mówią, że będzie OK. Przyjaciółka nagrała mi nawet na telefon taką wiadomość, że się poryczałam ze wzruszenia. Moim gdynianom wydaje się, że po lekturze jeszcze bardziej kochają Gdynię. Ona może ma jakieś rysy i wady, ale właśnie przez to trzeba ją kochać jeszcze bardziej, bo kochamy przecież za całość.
Za ważne osobiste doświadczenie Boćkowska uważa też fakt, że „w wieku niedzierlatki” pojechała do nowego miasta i stworzyła tam sobie nowe, bliskie jej sercu grono towarzyskie. Jak pisze w książce: „Przyjechałam do Gdyni w wieku, gdy najlepsze melanże są raczej za mną. Ale chillik z ziomalami zdarza się na zawołanie – starczy, że porzucę warszawski nawyk bycia w pracy non stop. W pierwszych gdyńskich miesiącach przyjaciółka zwróciła mi uwagę, że opowiadając o znajomych, zawsze mówię, czym się zajmują. To takie warszawskie – zauważyła”.
Wie już, że chce spędzić w Gdyni jeszcze trochę czasu, poczuć się bardziej „gdyńsko”. – Chociaż mieszkam tu prawie cztery lata, cały czas myślałam głównie o książce i nie doświadczyłam takiego gdyńskiego życia, jakie wiodą moje znajome – mówi reporterka. – Jeżdżą na Kaszuby, czasem wyskoczą na pobliski Hel, uprawiają dużo wodnych sportów itp. Nie wiem, czy ja to wszystko będę realizować, ale chciałabym spędzić taki rok w Gdyni, kiedy przynajmniej korzystam z bliskości morza.
„Gdynia. Pierwsza w Polsce”, Aleksandra Boćkowska, Wydawnictwo Czarne, premiera 5 lutego 2025
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.