Matthew McConaughey w autobiografii „Zielone światła” opowiada historie, które go ukształtowały. O rodzicach, którzy trzy razy brali ślub i dwa razy się rozwodzili, o żonie, Camili Alves, w której zakochał się od pierwszego wejrzenia, o Hollywood, gdzie trafił przypadkiem. Czego jeszcze dowiadujemy się z książki aktora?
Gdyby książkę „Zielone światła. Autobiografia” Matthew McConaughey wydał rok później, dopisałby z pewnością rozdział o tragicznej strzelaninie w szkole podstawowej w teksańskiej miejscowości Uvalde, gdzie się wychował. 24 maja z rąk zamachowca zginęło 19 dzieci. Aktor z żoną, Camilą Alves, udali się do Białego Domu, by opowiedzieć o każdej z ofiar, zażądać zaostrzenia przepisów o posiadaniu broni i podjąć dyskusję z prezydentem Joem Bidenem. – Ze względu na wyjątkowo duże rany wylotowe powodowane przez karabin AR-15 większość ciał była tak okaleczona, że zidentyfikować je można było jedynie na podstawie testu DNA lub zielonych conversów – mówił McConaughey łamiącym się głosem. Wcześniej spędził wiele dni w Teksasie, pomagając rodzinom ofiar.
Na kartach „Zielonych świateł” wielokrotnie podkreśla, że zawsze chciał zostać ojcem. Z Camilą doczekał się trójki dzieci – Leviego, Vidy i Livingstona. Narodziny każdego z nich stanowiły kolejne „zielone światła”, jakie napotkał na swojej drodze. A wiodła go ścieżka kręta, meandryczna, zawiła. Nie zawsze czuł się, jakby jechał prostą jak drut autostradą. Zdarzało mu się zbaczać z obranej raz trasy. Ale nawet czerwone światła McConaughey uważa za zapowiedź zielonych. Aktor naprawdę wyśnił amerykański sen, naprawdę pochodzi znikąd, naprawdę udało mu się zrobić karierę niemal od pucybuta do wielokrotnego milionera.
Matthew McConaughey: Prawdziwy Mister Teksasu
A zaczęło się na głębokiej prowincji konserwatywnego Południa. Matthew urodził się 4 listopada 1969 roku jako najmłodszy syn, „niespodzianka” dla matki Mary Kathleen i ojca Jima. Mama, nauczycielka, a potem pani domu, pochodziła z New Jersey, tata z Południa. W żyłach Matthew, tak jak wielu Amerykanów, płynie krew angielska, niemiecka, irlandzka i szkocka. W domu się nie przelewało. Biednie nie było, ale bogato też na pewno nie. Rodzice kochali się aż do śmierci Jima, ale także rozwodzili dwa razy. Dochodziło między nimi do rękoczynów, a godzili się równie gwałtownie, jak kłócili. Od synów, Matthew i dwóch starszych, Michaela, nazywanego Roosterem, bo zawsze wstaje o czwartej nad ranem, i adoptowanego Pata, oczekiwano posłuszeństwa, a w każdym razie szacunku. Ojciec chciał ich wychować na „prawdziwych mężczyzn”, a na to miano trzeba było zapracować.
Do Hollywood Matthew trafił przypadkiem. A może to było przeznaczenie. Jako dzieciak chciał zostać prawnikiem. Obliczył sobie jednak, że za długo wybijałby się na samodzielność. Gdy usłyszał, że opowiada dobre historie, poszedł do szkoły filmowej. Tam przeintelektualizowani studenci chcieli dyskutować o Eisensteinie, a on chodził do multipleksu na „Szklaną pułapkę”. Wkręcił się jednak w środowisko, co zaowocowało rólką w „Uczniowskiej balandze” Richarda Linklatera z 1993 roku (w czasie zdjęć umarł ojciec Matthew, co aktor uznaje za formacyjny moment w życiu – wtedy wyrósł na mężczyznę). Zagrał luzaka w fajnej furze, z opalonymi bicepsami, wąsikiem i zjaranym spojrzeniem. Sylwetkę miał tak posągową, że właściwie mógłby ubiegać się o miano Mistera Ameryki. W podstawówce otrzymał tytuł Little Mr Texas. A w każdym razie tak mu się wydawało. Dopiero po latach na pamiątkowym zdjęciu odkrył napis: „puchar za zajęcie drugiego miejsca”. – Dzieciak, który zajął pierwsze miejsce, oszukiwał – jego rodzice byli bogaci, więc kupili mu superstrój. Ty, mój drogi, byłeś prawdziwym Małym Misterem Teksasu – wytłumaczyła Matthew matka, gdy zażądał prawdy. Z mamą zerwał zresztą relację na niemal dekadę. Chcąc poczuć się sławną, jak on, udzielała wywiadów na temat jego prywatnego życia, pokazując fotoreporterom łóżko, „na którym stracił dziewictwo”.
A na brak powodzenia u dziewczyn w szkole nie narzekał. W końcu wybrano go na najprzystojniejszego maturzystę. Imponował koleżankom truckiem, którym jeździł, dobrymi dowcipami, sportowym zacięciem. „Starałem się”, tłumaczy w książce. Nigdy nie stał w kącie, tylko przejmował inicjatywę. Rozbawiał całą klasę, pilnie się uczył, planował przyszłość. Właściwie to wcale nie był luzakiem, tylko typem zaangażowanym. Samopoczucie popsuła mu wymiana studencka w Australii. Po liceum postanowił spróbować czegoś nowego. Na obczyźnie trafił jednak na rodzinę, która amerykańskiego nastolatka potraktowała jak swoją własność. Dopiero gdy po wielu miesiącach męczarni przeprowadził się do innych gospodarzy, dowiedział się, że Dooleyowie uchodzili za dziwaków. Do Stanów wrócił z nadszarpniętym ego, ale mądrzejszy o życiową lekcję – nie wszyscy ludzie są dobrzy i nie wszyscy będą chcieli być dobrzy dla ciebie.
Witaj w Hollywood
Drugi czas próby przyszedł już w Hollywood, gdzie przeprowadził się zaraz po debiucie. Nie od razu jednak wygrał kolejny casting. Gdy dowiedział się o zdjęciach do „Czasu zabijania” na podstawie powieści Johna Grishama, poczuł, że rola ambitnego adwokata, Jake’a Tylera Brigance’a, pozwoli mu nie tylko powrócić do dziecięcych marzeń o palestrze, lecz także pokazać pełnię umiejętności aktorskich. Reżyser Joel Schumacher nie był przekonany, jeszcze mniej pewności co do tego wyboru mieli producenci. Obawiali się nieznanej twarzy w głównej roli. Ale gdy do projektu dołączyła Sandra Bullock, wtedy już po „Speedzie. Niebezpiecznej prędkości”, zdecydowano, że jej partner może być mniej popularny. McConaughey stał się gwiazdą jeszcze w noc premiery. Z dnia na dzień mógł wszystko – wynająć willę nad oceanem, kupować luksusowe samochody, podrywać najpiękniejsze dziewczyny („umawiałem się ze wspaniałymi kobietami”, pisze). Cóż z tego, skoro kolejne role wcale nie przychodziły. Na przełomie lat 90. i 2000. Matthew – świetnie zbudowany, muśnięty słońcem i zadowolony z siebie – znalazł sobie niszę. Jako amant z komedii romantycznych rozkochiwał w sobie Jennifer Lopez w „Powiedz tak”, Kate Hudson w „Jak stracić chłopaka w 10 dni”, Sarah Jessicę Parker w „Miłość na zamówienie”. Było mu bezpiecznie, dobrze, pewnie, ale nudno. Wtedy przeczytał scenariusz do „Witaj w klubie” Jeana-Marca Valléego o kanciarzu Ronie Woodroofie, który w latach 80. XX wieku pomagał zdobywać leki dla chorych na AIDS. Na potrzeby filmu schudł tak, że widać mu było wszystkie żebra. Akademia doceniła to poświęcenie – w 2014 roku Matthew odebrał swojego jedynego Oscara.
W „Zielonych światłach” aktor nie poświęca jednak kolejnym rolom zbyt wiele uwagi. Wspomina o „Witaj w klubie”, potem płynnie przechodzi do „Detektywa”, serialu z 2014 roku, który zapewnił mu pozycję gwiazdora telewizyjnego. Więcej stron niż karierze poświęca miłości. O Camili pisze: „młoda, ale z przeszłością, amerykańska, choć światowa, przyszła matka”. Nigdy nie żałował decyzji dzielenia z nią życia.
„Zielone światła” nie są poradnikiem ani pamiętnikiem, jak McConaughey uprzedza już na wstępie. To garść anegdot, afirmacji, bon motów (zebranych głównie z naklejek na samochodach). Podsumowanie 50 lat „życia na tej ziemi”. Pełnego wzlotów i upadków, ranienia i bycia ranionym, przystanków i bezpiecznych przejazdów. Aktor chciał podzielić się z fanami sprawdzonymi lekcjami, jak żyć lepiej, jak się mniej stresować, jak otwierać się na innych. Pod koniec McConaughey wrzuca listę celów, które postawił sobie 30 lat temu. „Zostać ojcem, zachować relację z Bogiem, być najlepszą wersją siebie” – to niektóre z nich. Ostatni: „Po prostu żyć”. I to Matthew ma zamiar robić nadal.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.