
Na okładce książki Gwendoline Riley „Moje zmory”, zaprojektowanej przez znakomitą ilustratorkę i graficzkę Gosię Herbę, widnieje kwiat o czarnych płatkach i równie czarnych, wijących się pod rośliną korzeniach. Riley poświęciła swoją książkę tym właśnie czarnym korzeniom – rodzicom, którzy niezależnie od wysiłków bohaterki, by było inaczej, odciskają piętno na jej dorosłym życiu.
Ojciec. Narcystyczny, egoistyczny, przemocowy. Córki – Michelle i Bridget – traktował jak „żywą scenografię”, nieinteresującą samą w sobie, ale konieczną, by jego przedstawienie mogło ruszyć. Jego sposobem na kontakt z dziećmi było dokuczanie. Łapanie za rękę. Szczypanie. Targanie za czapkę czy wyrywanie książki. „Lepiej mu się nie podkładać”, powtarzała matka, więc córki karnie spędzały z nim tyle czasu, ile „mu się należało” według sądu rodzinnego, aż udało im się od niego wyzwolić i odciąć.
Matka. Helen, ale wszyscy mówią na nią Henia, zadziornie – co bardziej do niej pasuje. Póki jest tłem opowieści o ojcu, wydaje się bezbronna i zastraszona, jednak kiedy córka, Bridget, poświęca jej w swojej narracji więcej miejsca, rozkwita, i to niekoniecznie w pozytywny sposób. Okazuje się równie jak były mąż skupiona na sobie i niezainteresowana własnymi dziećmi. Kompulsywnie podróżuje, kompulsywnie stara się poznać „nowego faceta”, cały wolny czas zapełnia rozmaitymi klubami, stowarzyszeniami i warsztatami. Byleby być w ruchu, zgiełku, gwarze. Żyć „jak trzeba”, nie zaglądać pod powierzchnię rzeczy.
W rodzinnym teatrze wszyscy grają wyznaczone role do końca
„Dziwnie się siedziało na krzesełku w kawiarni przy małym stoliczku o szklanym blacie w towarzystwie matki: czułam się, jakbyśmy grały w kameralnym przedstawieniu na dwie postaci kobiece”, pisze Bridget, bo to ona opowiada tu o „swoich zmorach”. Analogia teatralna powraca w każdym kontakcie z rodzicami, a przedstawienie jak to przedstawienie – zawiera w sobie potężną dawkę sztuczności. Bridget jest tego świadoma, dlatego stara się odciąć od rodziców – od ojca wcześnie, ten zresztą umiera, nim dosięgnie go starość. Ostatnim kontaktem z nim jest więc pogrzeb, na który zresztą nawet siostra bliźniaczka nieboszczyka się nie wybiera. Córka przychodzi, ale jej myśli całkowicie pochłania rozważanie, po co właściwie to robi. Z matką sprawa wydaje się bardziej skomplikowana, pępowina jest grubsza, a winy rodzicielki sprowadzają się głównie do skrajnego egoizmu, który w końcu można wybaczyć. Bridget widuje Henię raz w roku, a oprócz tego sporadycznie dostaje od niej maile lub SMS-y, na które zwykle udziela niewłaściwej (według matki) odpowiedzi. Stara się żyć własnym życiem, nie zaprasza Heni do nowego domu, nie przedstawia jej swojego partnera.
Wszystkie te zabiegi bohaterki ciągle idą jednak na marne. Matka wydaje się pierwotną siłą, która musi pozostać w kontakcie z własnym – nawet jeśli dorosłym i samodzielnym – dzieckiem i naznaczyć je swoją obecnością głębiej, mocniej. Bridget jako świadoma, dojrzała emocjonalnie kobieta stara się stawiać granice, a jednak cała jej opowieść – utkana z niemal eseistycznych spostrzeżeń – wypełniona jest matką. Na narratorkę nie ma tu właściwie miejsca, dlatego jej życie poznajemy w sposób szczątkowy, znacznie uboższy niż historię rodziców – Bridget również dla czytelnika pozostaje tylko odbiciem, elementem koniecznym, by dwie silniejsze postaci mogły przejąć scenę. Jeśli jednak skierować światło reflektorów na nią, okaże się, że została sprowadzona do skulonego na fotelu dziecka z rozbitej rodziny, które nadal, mimo upływu lat, „nie podkłada się”. Wypełnia obowiązek córki wobec najpierw „tylko” samotnej i zdziwaczałej, a później także schorowanej i umierającej matki, co nie znaczy, że nie bywa wobec niej okrutna. Złośliwości uczyła się w końcu od najlepszych.
Ta książka sprawia wrażenie dyktowanej od niechcenia autofikcji, choć to opowieść zmyślona
Jak pisze James Wood na łamach „New Yorkera”, Gwendoline Riley jest mistrzynią „groteskowo szczerej narracji o grzechu pierworodnym, jakim było urodzenie się nieodpowiednim rodzicom”. „Moje zmory” to także książka o niemożności komunikacji – każde spotkanie córki z matką przebiega według podobnego schematu, a słowa zarówno jednej, jak i drugiej mają bardzo różne funkcje, ale nigdy ich celem nie jest przekazanie głębszej treści. „Stale dokładać do pieca przyjemnostki i atrakcje, żeby płomień nie zgasł. Przypominać sobie lub zmyślać. Podtrzymywać ogień”, pisze Bridget o swojej strategii rozmowy z Henią, podczas której mnóstwo energii zużywa na znalezienie w pamięci lub spreparowanie właściwej, zabawiającej matkę anegdoty. Fabuły „Moich zmór” właściwie nie da się odtworzyć, ponieważ jest to głównie zapis spotkań Bridget z rodzicami i właśnie owych kulawych prób porozumienia się, aż do momentu, gdy śmierć sprawia, że córka już nigdy z nimi niczego nie wyjaśni. Tytułowe zmory (ang. „My Phantoms”) to nie tylko koszmary senne czy prześladujące kobietę utrapienia, lecz przede wszystkim duchy, które snują się za Bridget, wciąż obecne w jej życiu, ale nieuchwytne, przy próbie kontaktu rozpływające się we mgle.
Przemoc, jaką musiało być naznaczone dzieciństwo dzieci w tej rodzinie, wspomniana jest jedynie mimochodem – matka zaraz gasi zalążek rozmowy o tym, co naprawdę się działo w przeszłości, a to sprawia, że opowiedziana historia porusza i niepokoi jeszcze bardziej. Na poły eseistyczny styl, jakim narratorka opisuje swoje kontakty z rodzicami, mógłby przywodzić na myśl estetykę tak popularnej ostatnio autofikcji, gdyby nie to, że sama Bridget także jest postacią fikcyjną. Narracja Riley jest tak ascetyczna, że aż zaczyna wydawać się miałka. Bohaterowie pokazywani są jedynie poprzez charakterystyczny ruch ręki czy powtarzaną ulubioną frazę, a sama struktura książki jest tak naturalna i swobodna, że aż robi wrażenie nieprzemyślanej.

Jeśli miałabym więc wybrać książkę o relacji z matką, sięgnęłabym pewnie raczej po „Przywiązania” Vivian Gornick, z kolei spośród książek o dysfunkcyjnej rodzinie niedościgniona pozostaje dla mnie „Obca” Claudii Durastanti. „Moje zmory” brytyjskiej autorki mają jednak tę zaletę, że każą przyjrzeć się własnym relacjom i sprawdzić, ile jest w nich teatru, a ile autentycznego zainteresowania drugim człowiekiem – i czy w tworzonym przez nas krajobrazie rodzinnym jest miejsce na zmory.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.