Głupim ludziom bobry podobno przeszkadzają, bo wbrew ludzkiej woli są znakomitymi architektami krajobrazu, kopią kanały i stawiają tamy, które z nadbrzeżnych łąk czynią mokradła. Tam, skąd masowo je wywożono, by zamieszkały gdzie indziej, wysychały stawy i jeziorka. O życiu tych gryzoni, ich losach, charakterze i urodzie pisze Adam Robiński, autor obdarzony bystrym spojrzeniem, wrażliwym słuchem, reporterskim talentem.
Gdy całkiem niedawno przeczytałem o śmierci pierwszego tatrzańskiego bobra, sięgnąłem po książkę „Pałace na wodzie” z nadzieją, że dowiem się o bobrach nieco więcej. Bowiem to, co stało się w Tatrach, było niezwykłe. Bóbr zamieszkał ostatniej jesieni w okolicach Morskiego Oka, a tak wysoko w górach bobrów w Polsce nie widziano nigdy. Przetrwał zimę, choć nie dawano mu większych szans, a potem ruszył aż na Szpiglasową Przełęcz, pokonując ponad 700 metrów przewyższenia. Spadł w przepaść, choć czasami myślę, że była to śmierć samobójcza, gdy bóbr zrozumiał, że nie pokona wrzasków ludzkich, dochodzących w głąb Tatr z drogi ku Morskiemu Oku. Zwierzątku należał się hołd, choćby w postaci przeczytania książki o tych gryzoniach.
Ciekaw byłem również, jakie to bobry autor „Pałaców…” Adam Robiński wyciągnie z pomroki dziejów. Pierwszym jest bóbr – aktor, odtwórca ważnej, choć epizodycznej roli w najczęściej oglądanym polskim filmie, „Krzyżakach” Aleksandra Forda. Choć w „Krzyżakach” bóbr musiał umrzeć, by Jagienka mogła sporządzić maść na rany Maćka z Bogdańca z bobrowej wydzieliny castoreum, używanej w przemyśle perfumeryjnym i medycynie, tak naprawdę przeżył. Mieszkał w rozlewiskach strugi pod Gdańskiem Oliwą, był przymusowym emigrantem z Rosji, jako że w latach 50. i 60. bobrów narodowości polskiej u nas prawie nie było i trzeba było ratować się przybyszami ze Wschodu.
Jednym z bohaterów jest też Grey Owl (Szara Sowa), popularny pisarz i wielki blagier, który był Brytyjczykiem, lecz wymyślił sobie indiańską biografię. W latach 30. ubiegłego wieku ogłosił „Sejdżio i jej bobry”, rzecz o indiańskiej dziewczynce i jej przyjaźni z tymi zwierzakami, pełnej niezwykłych przygód i niebezpieczeństw. Ową książeczkę dla dzieci uznano za wołanie, by ratować bobry, tym razem w Kanadzie, jako że trzebiono te zwierzęta na potęgę wszędzie, gdzie żyły.
Jednak książka Robińskiego nie jest o bobrze z „Krzyżaków” ani o Kanadyjczykach z opowieści Szarej Sowy. Opowiada o tym, jak w Polsce odtwarzano bobrową populację, startując niemal od zera. Wprawdzie gdzieś nad suwalskimi rzeczkami i jeziorkami podobno zawsze widywano bobry (migrujące z nadniemeńskich dóbr książęcego rodu Radziwiłłów), po zmroku pluskające w wodzie, więc uznawano je za diabły, mieszkające w drewnianych domkach stojących na brzegach. Lecz tak naprawdę bobrów u nas nie było, jeśli nie liczyć sprowadzonych po wojnie z Rosji. Stały się gatunkiem nieobecnym i ściśle chronionym, ale dzięki garści zapaleńców i pasjonatów rozbiegły się (rozpłynęły) po całym kraju.
I tak mamy dzisiaj bobry na Suwalszczyźnie, na Warmii i Mazurach, w dorzeczu Wisły i Warty, w Beskidzie Niskim i w Bieszczadach. Bobrów zrobiło się całkiem sporo, choć w niektórych miejscach jest ich coraz mniej, a w innych przybywa. Głupim ludziom podobno przeszkadzają, bo wbrew ludzkiej woli są znakomitymi architektami krajobrazu, kopią kanały i stawiają tamy, które z nadbrzeżnych łąk czynią mokradła. Głupi ludzie nie rozumieją, że bobrowe budowle zatrzymują wodę, której u nas brak prawie tak bardzo jak na Saharze. Tam, skąd bobry masowo wywożono, by zamieszkały gdzie indziej, wysychały stawy i jeziorka, choć być może przybywało brzózek, bo pędy akurat tych drzew bobry lubią szczególnie.
Mądrym ludziom bobry nie przeszkadzają. Bo w końcu to wielce interesujący widok podczas wakacji lub długiego weekendu: bóbr płynący Kanałem Augustowskim lub mazurskimi rzeczkami, ponad wodę wystaje tylko łepek, w ciemnym, brunatnym, a nawet czarnym futrze błyskają oczka gładkie jak plastikowe główki szpilek. Bóbr jest po prostu fajny i kwita.
Poza bobrami „Pałace na wodzie” mają wartość dodaną. Otóż Adam Robiński jest zakochany w przyrodzie. Zdaje się, że odprawia modły przed zwalonymi pniami starych drzew, koloniami grzybów, które ignoranci nazywają psiakami, lubi brodzić po rozlewiskach, taplać się w bagiennych błotach, zapewne lubi nawet komary, które muszą go gryźć pasjami podczas leśno-jeziorno-mokradłowych wypraw. A jeśli nie gryzą komary, to szczypie mróz, bo mrozy jeszcze, i na szczęście, w Polsce się przytrafiają.
Na dodatek modły Robińskiego do przyrody zdają się skuteczne, a nagrodą za poddaństwo naturze jest język, jakim ją opisuje. Widzi nieoczywiste kolory i czuje ulotne zapachy. Słyszy dźwięki dostępne laikom, ale również te, które są tylko dla wybranych. Bobrowi bogowie odrodzili w Polsce populację tych niezwykłych zwierzaków, a kiedy zrobili, co do nich należało, postanowili obdarować Robińskiego bystrym spojrzeniem, wrażliwym słuchem no i reporterskim talentem. Na bobrową chwałę.
Adam Robiński, „Pałace na wodzie”, wydawnictwo Czarne
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.