„Przewóz” to prawdziwa powieść. Nie tylko dlatego, że przypomina, jak może brzmieć prawdziwa polszczyzna. Nawet nie ze względu na akcję. Idzie o to, że w „Przewozie” zobaczymy się jak w lustrze.
Nie pada nazwa rzeki, ale mamy pewność, że chodzi o Bug i sytuację około czerwca 1941 roku, skoro na jednym brzegu stoją Niemcy przygotowujący się do ataku, a na drugim – sowiecka Rosja. Po niemieckiej wówczas stronie mamy prawdziwą kawę, dobre papierosy, konserwy i strach. Po sowieckiej – smród, nędzę, cywilizacyjną zapaść; wystarczyło kilkanaście miesięcy okupacji i komunistycznych porządków. Strach też tam jest, równie przerażający, lecz jakoś inny.
Mamy też Polaków, pogubionych i jakby spsiałych w okupacyjnej rzeczywistości. Trudnią się wszystkim, co przynosi jakiś zarobek, a konspirujący po obu stronach rzeki partyzanci to chłopki-roztropki, od reszty różnią się tylko tym, że ich dowódca, plutonowy, ma pistolet. Zobaczymy też rodzeństwo młodych Żydów uciekających od Niemca do Ruska, chłopca i dziewczynę z wyższej półki niż ta w nadbużańskich wioskach i miasteczkach, co do niczego im się nie przyda. Do kompletu jest jeszcze przewoźnik, właściciel łódki – pychówki, którą ciemnymi nocami wozi przez rzekę ludzi źle się czujących po niemieckiej stronie. W przeciwnym kierunku też wozi, bo taką ma pracę, nielegalną, więc niebezpieczną, a jakże.
Dostajemy więc obraz wojennego pogranicza, gdzie za chwilę znów zaczną wybuchać bomby. Wiemy zatem od początku, że w tej historii nic nie może skończyć się dobrze, bo właśnie na tym polega prawdziwa wojna; giną maluczcy, dookoła ból, swąd i krew, a zabicie świni jakoś przypomina zamordowanie człowieka. No i mamy też podlaskie piaseczki, pagórki, lasy, kościoły i cerkwie, a także zapach mułu, zatęchłych zatoczek, rozlewiska, wartki nurt. Tylko spokoju nie mamy podczas czytania i po przeczytaniu tej powieści.
Andrzej Stasiuk – po latach nie-milczenia, mieliśmy wszak jego książki eseistyczne – powraca z prawdziwą powieścią, którą zatytułował „Przewóz”. Na dodatek to żadna ściema, bowiem opowiada o miejscach jakoś mu przynależnych, w sposób podstawowy rodzinnych, o krainie babć i dziadków, ojca, który znad Bugu zjechał do Warszawy. Ma Andrzej, jak zwykle, zmysł obserwacji i nadzwyczajne wyczucie krajobrazu, więc wkraczamy w rzeczywistość plastyczną, gdzie gdy pada – jest nam mokro, gdy pali słońce – chce nam się pić, piasek polnych dróżek to piasek, błoto to błoto, rosa jest zawsze rosą, którą możemy poczuć gołymi stopami (choć mamy stopy w bamboszach, bo to książka na wieczorową porę, kiedy należą nam się głęboki fotel, koc i ciepła herbata). Stasiuk pisze misternie i pięknie, choć okrutnie. Kto porówna wiejskie drogi do blizn tnących gładkość pól? Dlatego przy czytaniu Stasiuka warto mieć na podorędziu kajecik i ołówek, notować co smaczniejsze frazy, by mieć wyobrażenie, jak może brzmieć prawdziwa polszczyzna.
Życie w „Przewozie” jest szorstkie, bo takie jest życie nad Bugiem. Przyroda składa się z topoli, wątłych sosenek, nadbrzeżnych mokrych łąk i sitowia, bo innej tam nie ma. Zboże ledwie wschodzi, rzeka przybiera i wysycha, a nadzieja na złowienie wielkiego suma pozwala marzyć o lornetce, którą Niemcy oddadzą w handlu wymiennym. Partyzant bywa bandytą, gdyż granica między partyzantką a bandyterką zbyt często w zasadzie nie istnieje. Ruscy na drugim brzegu nie odróżniają męskiej koszuli od piżamowej bluzy. Przepadła prawdziwa wódka, koniak ze starych zapasów nikomu nie smakuje, za to siwoniebieski samogon, gęsty od drożdży – jak najbardziej. Jedzenie jest nie do zjedzenia, a ksiądz chla, gdyż Bozia, do której się modlił dniami i nocami, nie uchroniła poczciwego ojczaszka od zwątpień i – co ważniejsze – nie dała mu bezpieczeństwa.
Prawdziwa powieść, nawet jeśli opowiada o historii, tłumaczy to, co tu i teraz. I nie idzie tylko o te fragmenty, gdy Andrzej zjeżdża na ojcowiznę (zresztą ojciec – choć niewiele pamięta albo pamiętać nie chce – towarzyszy mu w tej podróży), nocuje pod zapadającą się dziadkową chałupą (w końcu nie tak dawno spędzał tam wakacje). Niekoniecznie o współczesności opowiada marność tutejszych wioszczynek, bo zawsze takie były i zawsze, wtedy i dzisiaj, aspirowały do świata, mimo iż ten okazywał się leżeć za daleko. Idzie o to, że w „Przewozie” zobaczymy się jak w lustrze. Zwariowany ksiądz mógłby odprawiać i dzisiaj. Plutonowy jest pierwowzorem chłopaczków ubranych w T-shirty sławiące „żołnierzy wyklętych”: równie przedurny i tak samo bezradny, lecz wrzeszczący, że wszystko rozumie, może i umie.
Czas nad Bugiem po prostu się nie zmienia. Tyle że Bug to wielka metafora, Bugiem jest cała Polska. Mało przyjemna to konkluzja, choć warto ją wziąć pod uwagę.
Andrzej Stasiuk, „Przewóz”, Wydawnictwo Czarne
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.