Ilona Wiśniewska spędziła na północy Grenlandii wiele miesięcy. Pracując nad „Migotem”, nie spieszyła się, nie zamykała we własnych emocjach. Była tak blisko, jak to możliwe, życia Inuitów, którego zasady ustaliły obyczaje przodków, klimat, przyroda. I udowodniła, że grenlandzka monotonia ma w sobie przyciągającą moc.
Od niedawna można oglądać kolejny sezon duńskiego serialu „Borgen”, który zagląda w głąb mechanizmów władzy, opowiada o kulisach politycznego dziennikarstwa oraz kosztach, jakie trzeba zapłacić, gdy komuś zależy na ministerialnej lub telewizyjnej karierze. Znaczna jego część dzieje się na Grenlandii i dotyka grenlandzkich spraw, a te – z powodu ogromnych bogactw kopalnych, ukrytych pod lodem skuwającym wyspę – monitorują Amerykanie, Rosjanie i Chińczycy, o Danii nie wspominając; jest to bowiem autonomiczne terytorium, zależne od Kopenhagi. O „Borgen” można powiedzieć, że jest świetny i kwita. Ale Grenlandia, którą opisuje serial, dalece różni się od tej obserwowanej przez Ilonę Wiśniewską i opisanej w „Migocie. Z krańca Grenlandii”.
Nie chcę powiedzieć, że „Borgen” kłamie, bo przecież opowiada o plagach dręczących rdzenną ludność wyspy, samobójstwach, alkoholizmie i wywołanej nadzwyczaj trudną codziennością przemocy domowej. Ale życie w dwudziestotysięcznym Nuuk, stolicy Grenlandii, gdzie jest nawet uniwersytet i międzynarodowe lotnisko, nijak się ma do egzystencji Qaanaaq i Siorapaluk, najdalej na północ wysuniętych osad. Te z dumą nazywają siebie miasteczkami, lecz tak naprawdę to maleńkie wioski, gdzie wszyscy wszystkich znają, co bywa dobre, lecz również bardzo złe. W Nuuk czas niekiedy przyspiesza, ale na północy stoi w miejscu, jak zarosły rzęsą staw. W Nuuk biedują, ale w Qaanaaq i Siorapaluk bieda ma dramatycznie inną, bardziej dosłowną twarz. I tam i tu miejscowi Inuici piją ponad przyzwoitość, a konstrukcja ich organizmów powoduje, że alkohol działa na nich bardziej i szybciej uzależnia. I tam, i tu popełniają samobójstwa i w pełnej bezradności żalą się na parszywość swojego losu, choć – umówmy się – że 6-milionowa Dania, jedno z najbogatszych państw świata, zbytnio nie uszczupliłaby swojego portfela, gdyby Inuitom dorzuciła tyle, ile dorzuca Duńczykom. Z tego wszystkiego zdaje nam sprawozdanie Wiśniewska.
Reporterka siedziała na północy Grenlandii wiele miesięcy. Nie spieszyła się, a to wymóg, by poznać swoich bohaterów. Nie zamykała się w swoich przeżyciach i emocjach, choć niekiedy jedyną ścieżką porozumienia były niezdarne rysowanki, zastępujące słowniki automatycznych translatorów i staroświeckie rozmówki. Po prostu postanowiła tam pobyć, niejako zrównać swoje życie z życiem Inuitów, choć nigdy nie ukrywała, że jednak wyjedzie.
Autorka stworzyła sobie szansę, by doświadczyć miejsca, gdzie podczas polarnej nocy transport lotniczy – mały samolocik lub helikopter – pojawia się wtedy, gdy przyzwolenie da pogoda. Gdzie co najwyżej dwa statki, kiedy ocean jest wolny od lodu, dowożą zaopatrzenie. Jest tam jeden sklep spożywczy z astronomicznymi cenami. Szkoła, w której brakuje uczniów; w Siorapaluk – tyko sześcioro dzieci, dwójka w wieku szkolnym, ale jedno z nich nie chodzi na lekcje, bo rodzice nie umieją tego przypilnować albo uważają, że szkoła niepotrzebna. Jest też kilkoro Duńczyków, którzy pracę między Inuitami traktują jak katorżnicze zesłanie i bez przerwy wyłazi z nich rasizm. Świetlica, garść domów, których nigdy nie da się porządnie dogrzać, bo olej opałowy kosztuje fortunę, kilka uliczek, kaplica, cmentarz. Łodzie na żwirowej, zasypanej śniegiem i zlodowaciałej plaży. Barwiąca się na czerwono woda i kry, gdy myśliwi wracają z połowów i na brzegu oprawiają zdobycz. Psy zaprzęgowe, które niezależnie od pogody śpią na zewnątrz i jedzą wtedy, gdy łowcom udaje się upolować kilka fok, morsów lub narwali (karma dla zwierząt jest droższa niż opał). Z „Migotu” wiemy, że tak naprawdę trzeba ubierać się ciepło oraz polować, by samemu jeść i nakarmić psy, harować na mrozie, niech to będzie pokład łodzi czy zaprzęgu. Egzystencja Inuitów obraca się wokół podstawowych potrzeb, jej brutalne zasady ustaliły obyczaje przodków, klimat, przyroda.
Czy z tak ubogiego (z zachodniego punktu widzenia) życia rdzennych Grenlandczyków można stworzyć ciekawą opowieść? Wiśniewska udowadnia, że jak najbardziej, choć „dni powoli zlewają się w jeden, więc trudno określić, czy światło migające na kaplicy oznacza, że już minął tydzień, czy zapowiada jeszcze coś nowego”. Gdyż grenlandzka monotonia – ścisłe trzymanie się obowiązków i planu dnia, który często jest nocą, świadomość, iż nie warto bez celu włóczyć się po mrozie, bo to niepotrzebny wydatek energii – ma w sobie jakąś przyciągającą moc. Gwiazda Polarna wisi dokładnie nad głową, wyje wicher, psy ogrzewają się własnymi ciałami i kryją pyski w puchatych ogonach. Od podłogi ciągnie tak, że nie pomagają najcieplejsze skarpety. Można nauczyć się kilku przedziwnie brzmiących słów. I przekonywać inuickich przyjaciół, że ich kultura potrzebna jest światu, choć sami niekiedy w to wątpią. Niech Qaanaaq i Siorapaluk przetrwają, choć nie będzie to łatwe.
„Migot. Z krańca Grenlandii”, Ilona Wiśniewska, wydawnictwo Czarne
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.