Leon Tarasewicz umie opowiadać, a Małgorzata Czyńska zapisywać. Dzięki temu powstała arcyciekawa książka o nieprzeciętnym artyście.
Nie wiedziałem, że w kraju, gdzie kolor czerwony był w widoczny sposób nadużywany, od plakatów propagandowych po flagi z pochodów wszelkiego autoramentu, prawdziwej czerwieni nie było. Nie wiedział tego również Leon Tarasewicz, malarz wspaniały i godny kompan (wiem, co mówię), póki nie wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Pod koniec lat 80., dzięki bystremu oku i estetycznemu smakowi, pewna dziennikarka „Vouge’a” zainteresowała jego twórczością kilku właścicieli galerii, więc Leon miał tam wystawę. Dziś mówi – i chyba naprawdę żałuje – że nie pamięta nazwiska swojej promotorki. Tu – mój drogi – jesteś sklerotycznym dziadersem. Ale nie przejmuj się, ja też zapominam, jesteśmy równolatkami, więc nam wolno.
Chodził więc Leon ulicami Nowego Jorku i w sklepach z farbami (pewnie też takimi antykorozyjnymi, do metalu) odkrywał prawdziwe czerwienie. Kupował i wiózł do Polski, gdzie konał realny socjalizm, a jego agonia oznaczała, że brakowało nie tylko wszystkiego, ale nawet farb, które są potrzebne tylko wąskiej kaście artystów. Bowiem – jak dowodzi Tarasewicz – wyprodukować prawdziwą czerwień mogą tylko kraje naprawdę zamożne, dysponujące wyrafinowanymi technologiami. Skoro z tego punktu widzenia patrzy się na sztukę, widać na pierwszy rzut oka (kto widzi, ten widzi, ale Leon widzi na 100 procent), czy obraz pochodzi od artysty z kraju – żebraka, czy z okolic bardziej szczęśliwych. Dalej już tylko krok do kolejnego twierdzenia. Prawdziwej czerwieni nie ma również tam, gdzie niepotrzebna jest sztuka. A dlaczego niepotrzebna? Bo tak. Każdy, kto żył w tamtych czasach, doskonale rozumie, co to „bo tak” naprawdę oznacza.
Opowiada mam Tarasewicz o wszystkim. O dzieciństwie na białostockich „Wysrankach”; wszyscy domyślamy się, z jakiego powodu tak nazwano przysiółek oparty o zagajnik, bardzo poręczny dla pewnych spraw. O tym, jak w lutym wylądował w rzeczce, bo pływał pod mostem na lodowych krach. Jak podglądał pary w sytuacjach intymnych, ale też bywał świadkiem małżeńskiego gwałtu. O zespole, w którym przygrywał na weselach, i o kapeli Kameleon, takiej nie od chałtur. O Stacji Waliły, gdzie się urodził i obecnie mieszka. Kury ozdobne, długo- i krótkoogoniaste, które Leon zwozi na Podlasie z całego świata, gołębie i bażanty też pojawią się w tej opowieści, bo bez kur dla Tarasewicza nie ma życia.
Plenery malarskie są w tej opowieści niezwykle ważne. Podobnie jak studia w pracowni prof. Tadeusza Dominika; nie powiem nic więcej, bo zbyt troskliwi rodzice mogą uzdolnionej plastycznie progeniturze zabronić studiów na ASP. Ale też o epizodzie związanym z obowiązkową w PRL-u służbą wojskową – talent szeregowego, a potem kaprala Tarasewicza mógł sprawić, że kulili przed nim ogon oficerowie, choć wcześniej, nie znając kompanijnych układów, pokazywali, kto ważniejszy.
No i białoruskość, ale nie cepeliowa, lecz prawdziwa, praktykowana przynajmniej przez język i miejsce zamieszkania. Lecz również obecna w twórczości, jako że dawne Wielkie Księstwo Litewskie dało światu sporą garść wybitnych malarzy, choć ludzie myślą, że to Amerykanie, Szwajcarzy albo Bóg wie kto.
Ale przede wszystkim dzięki dialogom z książki „Nie opuszczam rąk” prowadzonym przez Małgorzatę Czyńską wiemy, że mamy szczęście obcować z twórcą nieprzeciętnym. Leon Tarasewicz ze Stacji Waliły to artysta z krwi i kości. Malował obrazy, by postanowić poprzez instalacje wejść w sam środek obrazu. Niewielu umie tak tańcować z barwami.
On potrafi jeszcze opowiadać (a Małgorzata Czyńska zapisywać). Na przykład: „Sztuka to jest poczucie niemożliwości. Twórca każdą kolejną pracą przekracza granice, o których sam jeszcze nie wie. I trzeba mocno wierzyć w to, że ma się przed sobą drzwi do otwarcia, drogi, którymi jeszcze nie szedłeś, ani ty, ani inni”. Takim to sposobem malarstwo zmienia się w słowo. Jest jednym z najważniejszych współczesnych artystów. Znają go w Nowym Jorku, Paryżu, Sztokholmie, Londynie. Wszędzie go znają, nawet w Związku Hodowców Drobiu Rasowego „Gallus”, gdzie jest wiceprezesem.
A przecież, jak wspomina, wszystko mogłoby potoczyć się inaczej. Gdyby nie zdał do liceum plastycznego w Supraślu, poszedłby do technikum leśnictwa w Hajnówce. Leśnik, wiadomo, zawód wymagający. Tarasewicz jest pewien, że gdyby dostał zielony mundur leśnika, straciłby wątrobę.
Małgorzata Czyńska, Leon Tarasewicz „Nie opuszczam rąk”, Wydawnictwo Czarne
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.