Historia spisana przez Nicholasa Griffina ilustruje niezbyt mądre przysłowie, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. To książka o raptem jednym roku, 1980, z dziejów Miami na Florydzie, lecz, jak dowodzi autor, absolutnie kluczowym. Wtedy miasto przyjęło kilka nokautujących ciosów. I zamiast paść na deski, zaczęło się odradzać.
Wprawdzie znane są przypadki wspaniałego rozwoju bez uprzedniego doświadczenia kompletnego upadku, ale z rzadka bywają osnową wspaniałych książek. Tymczasem Griffin, trzeba przyznać, spisał się wybornie.
Poznajemy więc historię Arthura McDuffiego, czarnoskórego pracownika firmy ubezpieczeniowej. Miał chyba więcej zalet (zaangażowany w pracę, solidny ojciec, lichy mąż z mocnym postanowieniem poprawy) niż wad, a była wśród nich skłonność do zbyt szybkiej jazdy motocyklem, na dodatek bez prawa jazdy. To właśnie motocyklowe nocne ekscesy Arthura zwróciły uwagę policyjnych patroli. Szaleńczy pościg musiał skończyć się zatrzymaniem. Ale z całą pewnością nie trzeba było zatłuc McDuffiego na śmierć, a potem kuglować w raportach i zeznaniach. Znaleźli się wprawdzie uczciwi policjanci, którzy zrekonstruowali zabójstwo Arthura, tyle że całkowicie biała ława przysięgłych uniewinniła morderców. Wybuchły rasowe zamieszki – czarni na białych – lecz nie wszyscy czarni, gdyż los McDuffiego, Afroamerykanina, niewiele obszedł czarnych Jamajczyków czy Haitańczyków; czarni z czarnymi też byli w konflikcie. Bilans: 18 zabitych, kilkuset rannych, 100 mln dolarów strat. Ówczesnych dolarów.
Równolegle Miami przeżywa dramat związany z uchodźcami z Kuby. Poszło o 123 tys. ludzi (swoją drogą ciekawe, jak Maurice Ferry, burmistrz Miami i człowiek z wielką wizją, poradziłby sobie z 300 tys., które dzisiaj gości Warszawa?). Fidel Castro zgodził się na emigrację Kubańczyków – politycznych uchodźców szukających schronienia przed reżimem w ambasadzie Peru w Hawanie. Popłynęły po nich z Florydy setki prywatnych łódek i łódeczek. Rząd federalny wzruszył ramionami, gdyż miał na głowie rewolucję irańskich ajatollahów i amerykańskich zakładników w Teheranie. Do rozwiązania kryzysu uchodźczego pozostała tylko przemyślność mieszkańców miasta i jego burmistrza.
Ponieważ Castro postanowił skarcić USA, do uchodźców politycznych domieszał ludzi, którymi się brzydził – pacjentów szpitali psychiatrycznych, prostytutki (już w porcie zaczepiały urzędników emigracyjnych), transwestytów oraz pospolitych kryminalistów. Wezbrały antykubańskie i antylatynoskie nastroje, nie tylko na Florydzie, lecz w całych Stanach. Biali i czarni Amerykanie nie dostrzegali, że społeczność Latynosów dzieli się na kilka wrogich sobie segmentów. Najsilniejsi byli Kubańczycy, zakotwiczeni w dzielnicy Miami, zwanej „Małą Hawaną”, lecz znacznie mniejsze grupy Kolumbijczyków oraz przybyszów z Antyli i Ameryki Środkowej też dopominały się miejsca dla siebie.
Zwłaszcza Kolumbijczycy są w ówczesnym pejzażu miasta bardzo istotni. W USA zaczyna się kokainowy boom. Wraz z nim pojawiają się w Stanach, lecz przede wszystkim w Miami, miliardy dolarów pompowanych w gospodarkę miasta, brutalne, wcale liczne morderstwa (choć miasto nigdy wcześniej nie szczyciło się niskim poziomem przestępczości), dokonywane przez ludzi żyjących poza kodeksami. Tymczasem policja i służby skarbowe nie mają jeszcze narzędzi do walki z praniem brudnych pieniędzy. A tych w kokainowym biznesie Miami było ponad 7 miliardów.
Nicholas Griffin bardzo pieczołowicie zbiera fakty i opowieści, które układają się w obraz miasta podobnego do Gotham, gdzie potrzeba siły Batmana, by jako tako żyć. Mieszka w Miami wystarczająco długo, żeby zrozumieć jego tkankę i wibracje. Widzi to, czego ówczesna Ameryka nie chciała oglądać: Miami to nie tylko klimat, słońce, plaże, Atlantyk, procentowo najliczniejsza populacja zamożnych emerytów, dla których Floryda jest miejscem na szczęśliwe dożycie. Poznaje miasto jako ropiejący wrzód USA, pogardzany przez Północ.
Lecz koniec końców ta miejscami brutalna książka jest bardzo optymistyczna. Na kilku poziomach i z różnych punktów widzenia. To opowieść o uniwersalnych wartościach, którym po prostu warto hołdować, choć może nie zawsze się opłaca. O ludziach umiejących zaryzykować, przepłacić, by jednak odnieść zwycięstwo.
To również – nawet jeśli przypadkiem – pean pod adresem wolności prasy. Rodzina Arthura McDuffiego nie doczekałaby się sprawiedliwości, gdyby nie „Miami Herald”, wyrosła do jednej z najważniejszych gazet USA oraz inne lokalne media. Nie piętnowano by przestępczości narkotykowej, a inne problemy miasta zamieciono by zapewne pod dywan, zamiast po prostu je rozwiązać.
„Miami 1980. Rok niebezpiecznych dni”, Nicholas Griffin, tłumaczenie Rafał Lisowski, wydawnictwo Czarne
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.