Witajcie w Salwadorze, najmniejszym kraju Ameryki Łacińskiej, ale najbrutalniejszym na świecie. Mierzy to ONZ, przeliczając liczbę morderstw na 100 tys. mieszkańców. Gdy wychodzi 10, mówimy o epidemii. W Salwadorze od lat ta liczba jest wiele razy większa. O tamtejszych gangach Óskar i Juan José Martínezowie piszą w „Młodym z Hollywood".
Zdaniem braci Martínezów, niespełna czterdziestoletnich salwadorskich dziennikarzy, cała historia wyglądała tak: gdy w Wielkiej Brytanii wynaleziono pierwszy sztuczny barwnik na świecie – akurat purpurę – padły salwadorskie plantacje indygowców, które trzymały gospodarkę kraju. Zatem władze postawiły na krzewy kawowca sprowadzane z Indii. Hodowla kawy wymaga jednak specyficznych warunków glebowych i klimatycznych. Z tego powodu salwadorscy Indianie stracili ziemię na zboczach gór, gdzie wcześniej ich wygnano.
Plantatorzy mieli piwnice pełne worków z pieniędzmi, a Indianom i wszystkim zbieraczom kawy w końcu przejadł się nadzwyczajny wyzysk i upokorzenie. Skończyło się ludową rewoltą, którą władza utopiła we krwi. To była pierwsza tak okrutna lekcja przemocy.
Drugą jest wojna domowa, trwająca 12 lat od 1980 r. Walczyli żołnierze, policja i Gwardia Narodowa przeciwko lewicowej partyzantce. Ale po jednej i po drugiej stronie były to dzieci, wcześni nastolatkowie. Gdy wojna ich męczyła, uciekali do USA. Najczęściej trafiali do Los Angeles, stolicy ulicznych gangów. Nie rozumieli miasta, nie znali języka, a przecież chcieli przetrwać. Ich znakiem wywoławczym był heavy metal i kapela Black Sabbath. Spotykali się na cmentarzach, odprawiali satanistyczne rytuały. To początek salwadorskich gangów.
Musieli bić się o swoje z innymi Latynosami i Czarnymi. Zdobywali coraz to nowe rejony miasta, bo wojna jest w takich sprawach naprawdę dobrą nauczycielką. Ale też bili się między sobą – gang Mara Salvatrucha 13, złożony z różnych rodzin, z Barrio 18. Pierwsi okazali się lepsi, a więc i więksi.
USA miały dość Salwadorczyków. Jak który podpadł, był natychmiast deportowany. Do maleńkiego kraju wyrzucono doświadczonych bandziorów, a było ich tylu, że mogli opanować terytorium, a potem wrócić do USA, poszerzyć wpływy, rozdawać karty od zachodniego do wschodniego wybrzeża.
Ta wojna gangów w Salwadorze i USA – przekonują bracia Martínez – nigdy się nie skończy. Nie chodzi w niej ani o pieniądze, ani o wpływy, ale o to, czy być, czy nie być tym, kim się jest. Gang – jak przekonuje główny bohater ich książki, Młody z rodziny Hollywood – to miejsce, gdzie odmienia się los. Końcem jest śmierć, lecz po drodze pojawia się poczucie przynależności, wspólnota, a nade wszystko – nienawiść. Bowiem nienawidzi się takich samych łepków, ale tatuujących sobie, również na twarzy, znaki innych gangów. Nie trzeba celu, którym może być majątek albo realne wpływy. Sicarios, czyli mordercy (Młody miał na sumieniu ponad pół setki ofiar), zabijają na rozkaz i z poczucia obowiązku wobec gangu, zdobywają szacunek, choć – jak reszta salwadorskich nędzarzy – nie dojadają, piją najpodlejszy bimber z trzciny cukrowej i palą skręty gwatemalskiej marihuany.
Książka salwadorskich dziennikarzy jest absolutnie wstrząsająca, tak samo jak życiorys Młodego, czyli Miguela Ángela Tobara, cyngla gangu Mara Salvatrucha 13. Autorzy twierdzą, że to najokrutniejszy i bodaj największy uliczny gang na świecie. Nie podobają mi się takie licytacje, bowiem nie wiem, jakie miary się przy nich stosuje. Nie widzę sensu w zastanawianiu się ludzi relacjonujących poczynania przestępczości zorganizowanej, czy gorsi są mafiozi z Kalabrii, a może z Neapolu lub z Sycylii. Czy bardziej krwawe są zbrodnie japońskiej jakuzy, chińskich triad, kolumbijskich i meksykańskich karteli narkotykowych albo bandziorów z mafii posowieckich, na przykład sołowieckiej – bo zawsze znajdzie się ktoś, kto powie, że kryminaliści z Donbasu to maestria bandytyzmu. Co nie zmienia postaci rzeczy, iż bracia Martínezowie wykonali kawał znakomitej roboty. Bowiem bandytyzm może pokonać tylko upublicznianie zbrodni. Cisza służy zbrodniarzom.
Książka zaciekawia mnogością faktów, postaci i w wielu miejscach plastyczną narracją. Niekiedy drażni, bowiem pisarska maniera Martínezów każe im docisnąć gaz do dechy, objaśniać to, co jasne, tłumaczyć wytłumaczone. A jednak to niesamowita opowieść o młodym, żyjącym w skrajnej nędzy i poniewierce człowieku, który stał się panem życia i śmierci, choć nie kontrolował własnego losu. Chodził głodny i obdarty. W królestwie kawy pijał cienką lurę. Wykorzystywali go wszyscy, od gangsterów po państwo, by koniec końców porzucić.
Óskar Martínez, Juan José Martínez, „Młody z Hollywood”, tłumaczenie Tomasz Pindel, wydawnictwo Filtr
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.