Chwała wydawnictwu Karakter, że opublikowało trzy pierwsze powieści Raymonda Chandlera – „Głęboki sen”, „Żegnaj, laleczko”, „Wysokie okno” – w nowym, bardzo dobrym tłumaczeniu Bartosza Czartoryskiego. To lektura nie tylko na wakacje. Bowiem Chandler wielkim pisarzem był i kwita.
Te trzy powieści to żadne nowości, gdyż Chandler pisał od lat 30. ubiegłego wieku do końca 50., a Polacy mogli czytać przekłady po dekadzie lub dwóch od wydania oryginału. Jednak książki amerykańskiego autora do niedawna można było znaleźć tylko w bibliotekach lub antykwariatach, co nowe tłumaczenia zmieniają.
Bartosz Czartoryski wie, że przed kilkudziesięciu latami język politycznej poprawności po prostu nie istniał, więc współczesnością sformułowań nie psuje oryginalnej, chandlerowskiej treści. Na dodatek wszyscy w książkach Chandlera bez przerwy palą (choć nie słychać, by od tego kasłali, czego być może, z racji na powszechność zjawiska, nikt nie zauważał) i popijają. Nie ma sensu się na tym wzorować, ale kiedyś tak po prostu było.
Chandler należał do twórców, którzy wynieśli powieść detektywistyczną i gatunek kryminału noir na literacki parnas. Umiał zaglądać w psychikę swoich bohaterów, budował wiarygodną motywację dla ich uczynków, tak dobrych, jak i złych. Bawił się nastrojem i klimatem opowieści, znakomicie komponował scenografię; jeśli u Chandlera coś dzieje się w wielkim salonie, a za oknami panuje dżdżysta noc, czytelnik wie, że dla tego fragmentu narracji duża przestrzeń pokoju i mokre ścieżki ogrodu są absolutnie niezbędne.
Pisarz tworzył mistrzowskie dialogi i używał błyskotliwych, nieoczywistych porównań. Był wrażliwy na szczegół, jakby zajmował się dokumentalną fotografią. Oglądał swoje czasy bez złudzeń i miał mało pochlebne zdanie na temat kondycji człowieka. Choć zdaje mi się, że raczej lubił ludzi.
A z pewnością lubił wymyślonego przez siebie prywatnego detektywa Philipa Marlowe’a, Kalifornijczyka z urodzenia, uprzednio pracującego w moralnie zepsutej i przeżartej korupcją policji w Los Angeles. To Marlowe rozwiązuje znakomitą większość chandlerowskich zagadek, przyjmuje razy, nadstawia karku, choć wydaje się niezniszczalny. Bardzo dobrze, że z niebezpiecznych sytuacji wychodzi raczej w jednym kawałku, bo gdyby Raymond zabił Philipa na przykład w „Wysokim oknie”, nie mielibyśmy kolejnych książek z jego udziałem, które – bardzo, bardzo proszę – wydawnictwo Karakter jeszcze nam dostarczy.
Marlowe ma 185 centymetrów wzrostu, waży pod 90 kilogramów. Nosi garnitury i długie płaszcze z obowiązkowo postawionym kołnierzem, a do kompletu ma obowiązkowy kapelusz. Pali camele, choć często sięga po fajkę, zdając sobie sprawę, że palacze fajki wyglądają poważniej i bardziej wiarygodnie. Zbyt często zdarza mu się pić whisky nawet do śniadania i jeździć na rauszu, lecz nie znajdziemy ani jednego epizodu, w którym urwał mu się film.
Detektyw urzęduje w dwupokojowym biurze w dzielnicy Hollywood, a mieszka niewiele dalej, równie skromnie. Nie zatrudnia sekretarki, bo na takową go nie stać. Liczy sobie 25 dolarów dziennie plus wypadki, co nawet wtedy, gdy dolar był prawdziwym dolarem, nie może zapewnić mu fortuny. Podoba się kobietom, z czego korzysta umiarkowanie. Jest dowcipny, bezczelny, cynicznie patrzy na świat, co nie przeszkadza mu być kryształowo uczciwym, zwłaszcza wobec klientów, a tych niekoniecznie lubi albo szanuje. Odróżnia dobro od zła oraz wie, że lubią się zamieniać miejscami.
Marlowe wie, że władza psuje, a połączona z kasą psuje na potęgę. Reputację ma taką sobie, mimo wdrukowanego w duszę poczucia sprawiedliwości. Umie strzelić w mordę i przytulić, a kulom się nie kłania. Przed 40 laty miałem kolegów, którzy po lekturze kryminałów Raymonda Chandlera chcieli być jak Philip Marlowe. Zresztą, kto by nie chciał, gdy wokoło miało się socjalistyczną Polskę, a chciało się, choć na chwilę, zobaczyć Bulwar Zachodzącego Słońca, Wilshire, Venice, Hollywood, Bel Air albo Santa Monicę.
Powtórzę po raz kolejny – wydane przez Karakter trzy powieści Raymonda Chandlera to prezent wyborny. Ale choć darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, jednak zajrzę. Kto to widział – proszę Karakteru – ubierać prozę Chandlera w okładki z lichego kartonu, jakby był to produkt książkowy trzeciego gatunku. Obaj – Raymond i Philip, dodając do nich tłum przestępców w smokingach, ulicznych obwiesiów, zepsute panny i paskudne matrony – zasłużyli jednak na coś w lepszym gatunku.
Po wtóre – nie winszuję sobie, by wedle własnego widzimisię Bartosz Czartoryski przeprawiał w powieści „Żegnaj, laleczko” bandytę olbrzyma o złotym sercu i naturze Romea, niejakiego Myszkę Malloya na Mamutha Malloya, zwłaszcza że w oryginale to Moose, czyli Łoś. Dla czytelników debiutujących z Chandlerem to pewnie nic wielkiego, ale dla mnie i pewnie paru innych gości starej daty – ponure obrazoburstwo. Panie Bartoszu, nie idź tą drogą. Tłumaczy pan wybornie, ale Myszka to Myszka i niech tak zostanie na wieki.
Raymond Chandler, „Głęboki sen”, „Żegnaj, laleczko”, „Wysokie okno”, tłumaczenie Bartosz Czartoryski, wydawnictwo Karakter
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.