Od razu mi się spodobał. Postawny, dobrze zbudowany, z hollywoodzkim uśmiechem. Brad Pitt, Matt Damon i Kevin Bacon w jednym. Dziewięć miesięcy po pierwszej randce wzięliśmy ślub na Bali – opowiada kolejna bohaterka naszego cyklu. Dziś historia z happy endem.
Pięć lat temu mało kto używał w Polsce Tindera. W 2014 roku skończyłam 31 lat, właśnie rozstałam się z chłopakiem, z którym byłam sześć lat. Miałam mieszkanie na Powiślu, prowadziłam własną firmę, pisałam doktorat z zarządzania. Ale nie miałam szczęścia w miłości. Przyjaciółka z Londynu zainstalowała mi wtedy w telefonie aplikację. Zaczęłyśmy się bawić w przesuwanie w prawo i w lewo. Byłam sceptyczna, bo wiedziałam, że faceci szukają tu raczej seksu niż związku, układu friends with benefits albo przygody.
Z perspektywy czasu rozumiem, że Tinder jest takim samym narzędziem jak Google. W wyszukiwarkę wpisujesz hasło, gdy chcesz się czegoś dowiedzieć, a Tindera instalujesz, gdy chcesz kogoś poznać. Stał się już naturalnym miejscem poszukiwania partnera. Jako że jestem z wykształcenia matematyczką, kieruję się zasadą prawdopodobieństwa. Wierzę, coś się musi udać, jeśli poświęcisz temu wystarczająco dużo czasu i energii. Z tysiąca mężczyzn na Tinderze stu mi się spodoba, z kilkudziesięcioma będę miała matcha, z kilkoma się umówię. Jeden z nich może się okazać tym właściwym.
Mnie się udało, chociaż początki nie były obiecujące. Umówiłam się na kilka randek, ale to był niewypał. Uznałam Tindera za stratę czasu. Gdy po trzech miesiącach wróciłam, czekało na mnie sporo matchy. Jednym z nich był mój przyszły mąż, Nowozelandczyk Jonathan. O obcokrajowcach na Tinderze nie miałam dobrego zdania. Wiedziałam, że przyjeżdżają do Warszawy służbowo i szukają dziewczyny na jedną noc albo co najwyżej weekend. Mimo moich oporów zaczęliśmy do siebie pisać.
Wydał mi się nienachalny, pytał o fajne miejsca w Warszawie, w końcu zaprosił mnie na imprezę. Odmówiłam. To był 26 lipca, moje imieniny, więc pojechałam na przyjęcie do moich rodziców na Podkarpacie. Gdy wróciłam w poniedziałek rano, miałam w planach spotkania z klientami przez cały dzień. Ale jeden po drugim odwoływali, nagle miałam czas. Zanim poszłam sama na lunch, napisałam do Jonathana. Przyjechał pięć minut później. To ja weszłam do restauracji spóźniona. Od razu go poznałam. Spodobał mi się. Postawny, dobrze zbudowany, umięśniony. Z hollywoodzkim uśmiechem. Brad Pitt, Matt Damon i Kevin Bacon w jednym. Ludzie często go pytają, czy jest aktorem. Ujęły mnie jego otwartość typowa dla kiwi guys, dobre serce, pokora. Ale starałam się być ostrożna. Nie chciałam się sparzyć. Rozmawialiśmy przez kilka godzin. Oboje poczuliśmy, że chemia się zgadza. Jednak to była staroświecka randka, bez seksu.
Następnego dnia Jonathan wrócił do Dubaju, gdzie mieszkał i pracował. Pisaliśmy i rozmawialiśmy codziennie. Przyjechał do Polski kilka tygodni później, na swoje urodziny. Ja miałam tego dnia wystąpienie na konferencji naukowej, więc zostawiłam mu klucze w recepcji mojego budynku. Koleżanki pukały się w czoło, uznając, że naiwnie zaufałam niemal obcemu facetowi, który przecież może mnie skrzywdzić. Ale dla mnie Jonathan nie był już obcy. Zaprosiłam go na Cirque du Soleil. Oficjalnie zostaliśmy parą.
Przez kolejnych kilka tygodni cały czas do siebie lataliśmy. Cztery miesiące później podjęłam decyzję o przeprowadzce do Dubaju. Znalazłam tam pracę jeszcze z Warszawy. Dziewięć miesięcy po pierwszej randce wzięliśmy ślub. Polecieliśmy na wakacje na Bali, gdzie mieliśmy poznać jego rodzinę. Przedstawił mnie im jako swoją narzeczoną. „Co ty na to, żebyśmy wzięli ślub?” – zapytał. Wiedzieliśmy, że chcemy powiedzieć „tak” na plaży. Jonathan wychował się na rajskich Wyspach Cooka, nauczył się surfować już jako dzieciak, kocha morze. Łączy nas też pasja do nurkowania. Zostałam jego żoną w krótkim topie, białej spódnicy i rozpuszczonych włosach. Niedługo później Jonathan poprosił o moją rękę rodziców, obiecując, że się mną zaopiekuje. Rok po ceremonii na Bali zorganizowaliśmy wystawne wesele w Łazienkach Królewskich z gośćmi z 25 krajów.
Wszyscy wokół dziwili się, że nasza historia potoczyła się tak szybko. Ale ja od początku wiedziałam, że to, co mnie spotkało, to prawdziwa miłość. Staramy się teraz o dziecko, na razie bez powodzenia. Cierpię na endometriozę, więc mam problem z zajściem w ciążę. Mimo to jesteśmy niesamowicie szczęśliwi. Kupiliśmy wymarzony dom na plaży w Portugalii. A już w marcu 2020 roku ruszamy w roczną podróż dookoła świata. Właśnie się pakujemy.
Na początku naszej wspólnej drogi czułam się, jakbym poznała księcia z bajki. Potem zastanawiałam się, czy się z tego snu kiedyś nie obudzę. Teraz wiem, że nasza miłość z dnia na dzień jest silniejsza. Z Tinderelli zostałam najszczęśliwszą żoną na świecie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.