Luke i Lucie Meier, duet projektantów marki Jil Sander, a prywatnie małżonkowie, mają spójną i wspólną wizję mody. Chcą robić rzeczy miękkie, ukochane, nieco romantyczne nie tyle w formie, co w sferze idei.
Luke i Lucie Meier poznali się w 2005 roku. Los wsadził ich do jednego mieszkania. Ona Szwajcarka, studentka marketingu na włoskiej Polimodzie, on Kanadyjczyk, student nowojorskiego FIT – do Florencji przyjechał na wymianę, uczyć się męskiego krawiectwa. Wcześniej też studiował zarządzanie i marketing, ale zainteresowanie przesunęło mu się w stronę projektowania. Tymczasowi współlokatorzy. Nie mieli czasu do stracenia, musieli szybko się zakochać.
Zanim stworzyli zawodowy tandem, ich ścieżki kariery były tak odległe jak charakterystyki ich znaków. Ona pracowała z haute couture u Marca Jacobsa w Louis Vuitton, Balenciadze i Diorze. On przez lata dyrektorował w Supreme – streetwearowej marce-fenomenie, która podważała wszystkie prawa „starej” mody. Potem z Arnaudem Faehem założył markę z męskimi ubraniami OAMC. Na marginesie wyjaśnię, że ten skrót co sezon należy inaczej rozwijać. W zależności od inspiracji danej kolekcji – znaczy co innego.
Od ślubu w 2007 roku przez dziesięć lat żyli w rozjazdach. Inne miasta, prace, które czasem każą przepaść na miesiąc przed pokazem. Aż w 2017 roku ówczesny właściciel Change Capital Partners LLP zaproponował im wspólne stanowisko dyrektorów kreatywnych Jil Sander. Zmęczeni mijaniem się nawet fantazjowali o pracy razem, nie sądzili jednak, że oferta, nie dość że nie byle jaka, to jeszcze nadejdzie tak szybko. To był – używając miłosnej terminologii – perfect match.
Nie bez kozery Luke i Lucie wzdrygają się na dźwięk słowa minimalizm. Kojarzy im się z chłodem i dystansem, z dyskomfortem, podczas gdy oni chcą robić rzeczy miękkie, ukochane, nieco romantyczne nie tyle w formie, co w sferze idei. Wolą mówić o puryzmie, wysokiej temperaturze emocji w niezbyt wylewnej estetyce. O rzeczach, z którymi więź jest głęboka, a nie powierzchowna czy na pokaz. To myślenie zbiega się z tym, co w latach 70. wymyśliła sobie Jil. Już wtedy chciała, jak komentował dawno temu „Vogue”, ożywić związek między szykiem, a czymś intymnym i osobistym (nie chcą się skończyć te miłosne paralele). Uważała, że umiar jest przywilejem luksusu. Że tylko świat dobrych tkanin i świetnego kroju nie musi popisywać się przesadą, może pozwolić sobie, by być tym, czym jest – ubraniem możliwie bliskim założeniom ubioru.
Cały tekst przeczytasz w wydaniu styczeń-luty 2022 magazynu „Vogue Polska”.
Wciąż możesz zamówić egzemplarz z jedną z dwóch okładek do wyboru.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.