Były trencze odporne na wszystko, co szkodzi modzie, od toksycznych deszczów po upływający czas. Była kolekcja podszyta marzeniami o awansie społecznym, dużo eko i odrobina LGBT. Organizatorzy Lwów Fashion Week wiedzą co nieco o dramaturgii – odpalili kilka petard.
– Musi pan koniecznie iść do Masocha – mówi pasażer z miejsca 19A. – To taka knajpa, w której kelnerki chłoszczą klientów pejczem. Dla żartów oczywiście. Chyba że chce pan na poważnie. Mój kolega chciał. I dostał.
Pasażer z miejsca 19A ma około trzydziestki i wygląda na regularnego uczestnika wieczorów kawalerskich. Słucham go i drżę: skąd ten facet wie, że zajmuję się modą i do Lwowa lecę na fashion week? Czy to aż tak widać?
Fashion weeków namnożyło się ostatnimi laty tyle, że w zasadzie nie ma dnia ani nawet godziny, by gdzieś na świecie ktoś nie próbował udowodnić, że też ma pomysł na modę. Aby zaliczyć 10 procent tego typu imprez, trzeba mieć zdrowie oraz choć odrobinę być masochistą, w modzie ochy i achy nieustannie przeplatają się z bólem serca, śledziony, kręgosłupa oraz głowy. Do Lwowa ciągnie mnie strasznie, ponieważ jeszcze mnie tam nie było, no i o tym, że Chanel na następny sezon jest super, napiszą miliony, ja mam ochotę odkryć jakiegoś Oleha lub Olenę, o których nikomu nie chce się nawet gadać – za mały zasięg, za cienki budżet.
Im bliżej celu, tym mocniej wierzę w swoją intuicję, byle bym tylko na czas dotarł do postindustrialnego kompleksu FESTrepublic, a to trochę za górami, za lasami, na peryferiach miasta. Co drugi taksówkarz we Lwowie jeździ tak, jakby napędzało go poczucie winy, że się nie spisał, znaki drogowe zostawia frajerom pieszczotliwie nazywanym tu kozłami, mistrzom kierownicy do dotarcia z punktu A do punktu B wystarcza czysty testosteron. Trafiają mi się wyłącznie ci „co drudzy” kierowcy, dlatego jeżdżąc ulicami tak wąskimi, że nie mają prawa być dwukierunkowe, a są, chudnę. Zamiast przed siebie, patrzę na lewo i prawo, na przeorane przez historię, zmęczone, zadeptane przez turystów miasto. Nawet tam, gdzie ewidentnie się sypie, wciąż nie przestaje być ładne. Projektant z Lwowa musi wiedzieć, co robi, nie ma przebacz, żadnych ale ani sorry.
Pierwszego dnia Lviv Fashion Week adrenalinę do właściwego poziomu podnosi Marta Wachholz. Jest prawdziwa orkiestra, gra coś skomponowanego specjalnie na ten wieczór, znaczy że publiczność i samą siebie projektantka traktuje sieriozno. Cała kolekcja na wiosnę-lato 2020 podszyta jest marzeniami o awansie społecznym i ukraińskim folklorem, tak charakterystyczne czerwony i zielony wcześniej widziałem w muzeum etnograficznym, na chustach z frędzlami. Teraz w tych kolorach są sukienki i sweatshirty, garnitury i spodnie z nogawkami przyciętymi za kolanem, żeby nie kryły kozaków z lśniącej jak szminka skóry. Gładkich tkanin Marta zużyła trzy razy mniej niż upstrzonych różami, zamiast torebek modelki tulą do serc koguty i gęsi, maskotki uszyte z tych samych materiałów co ubrania. Sweet. Są plisy, są falbany, są bufiaste rękawy, są tradycja, teatr i poczucie humoru. Pokaz zamyka sukienka do noszenia na spółkę przez dwie kobiety, mocny akcent LGBT, chyba że projektantce chodziło o siostry syjamskie lub odbicie w lustrze, też fajnie. Marta Wachholz już kilka razy pokazywała swoje projekty w Polsce, z tą kolekcją też nie powinna nas ominąć, niech dumni reprezentanci klasy średniej przypomną sobie, kim w tej części Europy byliśmy, zanim zrobiono z nas mieszczan. Piękna przeszłość, cenna zwłaszcza pod względem estetycznym, nie ma się czego wstydzić.
Nigdy nie sprawdzałem, jak to jest z koleżankami i kolegami z branży, ja w każdym razie mam tak, że jedna mocna kolekcja wystarczy, by na następne 24 godziny zaprogramować się na tak, z pokazów wyławiać wyłącznie dobro, resztę przegapić lub wykasować z pamięci. Podoba mi się, jak w domu mody Chereshnivska w gładkie limonki, oranże i mango wgryzają się wzory kompletnie nieorganiczne, tematem kolekcji jest chaos informacyjny. Z pokazu Oleny Oliynyk zapamiętam łagodne dla oczu beże i satynę. W kolekcji marki Balossa, którą we Włoszech założyła Indra Kaffemanaite z Litwy, skupiam się na otwierającej pokaz półtransparentnej szmizjerce oraz białej koszuli oversize, z przodu wpuszczonej w spodnie, z tyłu powiewającej jak sztandar, w głowie ciągle słyszę pierwsze wersy „Warszawianki”. Ornament ubrania traktuje jako tło dla torebek i plecaków. Nie można mieć o to pretensji, wybiegiem podzielił się z Soyką, która próbuje udowodnić, że nie wszystko, co sowieckie, było ohydne, tacy np. konstruktywiści gust mieli doskonały. Prawda. Absolutna.
Taryfa ulgowa ma to do siebie, że raczej prędzej niż później wygasa, widzowie pokazów są tylko ludźmi, era cyborgów wciąż przed nami. Organizatorzy @lvivfw wiedzą co nieco o dobrej dramaturgii, dlatego trzeciego dnia odpalili nie jedną, lecz aż dwie petardy.
Zacznijmy od Oleha Havryliva i Maxa Skvortsova, którzy jako projektanci podpisują się nazwiskiem tego pierwszego (@havryliv_official). Oleh wie trochę więcej o krawiectwie, tkaninach i kobietach, Max jest malarzem, wymyśla printy i chętniej ubiera mężczyzn. Na wiosnę i lato przyszłego roku razem przygotowali 14 looków, każdy bezbłędny. W komunikacie dla prasy piszą, że inspirują ich muzyka i amerykańska kultura, ulice z graffiti, boiskami do koszykówki i tanecznymi pojedynkami. Brzmi jak anons jeszcze jednej serii bluz z kapturem i spodni od dresu, ale nic z tego, na tanie numery chłopcy są zbyt inteligentni. Streetwear w ich wydaniu to zgrabne kombinezony z zamkami błyskawicznymi i logo umieszczonym dokładnie tam, gdzie ma to sens i dobrze wygląda. To także trencze odporne na wszystko, co szkodzi modzie, od toksycznych deszczów po upływający czas. Takie trencze najlepiej nosić bez niczego pod spodem.
Zaraz po zlustrowaniu looku numer sześć z Alexem z czeskiego „Vogue’a” wymieniamy spojrzenia następującej treści: „Tak jest, z autorami tej kolekcji chcemy zamienić dwa słowa po pokazie”. Oleh i Max razem działają raptem od kilku miesięcy, kręcą ich klimaty totalnie niekonfekcyjne, jeden z żakietów zrobili z materiału wykorzystywanego do ocieplania budynków. W życiu bym się nie domyślił.
Na Lviv Fashion Week dużo mówi się o tym, jak robić teraz modę, by środowisko ucierpiało w minimalnym stopniu. Tuż przed HAVRYLIVEM na pokazie FRBTK modelki w maskach gazowych chodziły po wybiegu zasypanym plastikowymi odpadami. Przekaz byłby mocniejszy i bardziej wiarygodny, gdyby 1/3 kolekcji nie składała się z ubrań bielszych niż zęby naszych celebrytów. Dla uzyskania takiej bieli trzeba przecież uruchomić laboratorium chemiczne. HAVRYLIV ma prostszy i rozsądniejszy pomysł, jak być proeko – swoje ubrania szyją w krótkich seriach, po parę sztuk, nie planują wielkiej dystrybucji, jeden butik online wystarczy.
Pierwszego dnia taktownie zapytałem organizatorów, po co to wszystko, czy Ukrainie nie wystarczy jeden fashion week, ten w stolicy, czy Lwów też musi być miastem mody. Najpierw usłyszałem: „Czemu nie?”, a potem, że projektanci lubią pokazywać się raz tu, raz tam, nie wszyscy wracają z Kijowa zachwyceni. Notabene w stolicy do niedawna funkcjonowały dwa tygodnie mody, kijowski i ukraiński. Ten pierwszy przeszedł do historii (m.in. jako świetnie wypromowany na Zachodzie), jego szefowie przestali być małżeństwem i po rozwodzie odechciało im się jakiejkolwiek współpracy. Lwów ma też tę przewagę nad konkurencją, że jest kulturalną stolicą kraju, a moda to przecież kultura.
Dla mnie Lviv Fashion Week po pokazie HAVRYLIV mógłby się skończyć, do domu wróciłbym szczęśliwy jak swego czasu Vasco da Gama z Indii. Tylko że wtedy przegapiłbym Nemsen, dom mody z Gruzji – błąd z gatunku tych, po których wypada walnąć głową w nieotynkowany mur. W Nemsen wszystko wygląda jak z lepszej rzeczywistości: kolory to nie jakiś tam zielony, niebieski czy czerwony, tylko konkretnie: szmaragd, szafir, rubin. Materiały są tak miękkie, że nie pozwalają się pognieść, a czy skóra jest sztuczna, czy nie, nie wnikam, tym razem wolę nie wiedzieć.
Alex, który jest trochę Rosjaninem, trochę Rumunem i bardzo artystą, mówi, że w następnym sezonie koniecznie musimy pojechać na pokazy do Tbilisi, zanim konkurencja odkryje tam nowego Demnę Gvasalię. W drodze powrotnej zahaczymy o Lwów, żeby sprawdzić, jak daleko do przodu wyrwali HAVRYLIV i Marta Wachholz. Może ktoś spróbuje ich dogonić.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.