Bezpieczną posadę w warszawskiej agencji reklamowej Marysia Makowska zamieniła na pełną wyzwań nowojorską branżę filmową. W Stanach reżyseruje reklamy dla takich marek, jak Sally Hansen czy Estée Lauder. Jednocześnie tworzy autorskie krótkie metraże. Ostatnio „Pretty Is”, subiektywny manifest o kobiecości i pięknie.
Jak doszłaś tu, gdzie teraz jesteś?
Wychowałam się na blokowisku w Legionowie. Po studiach z wzornictwa przemysłowego na ASP pracowałam jako art director w agencji reklamowej. Zaczęłam pracę w reklamie w dobrych czasach, jeszcze przed kryzysem 2007 roku, gdy budżety były większe, a klienci chętniej wydawali pieniądze na produkcje zagraniczne. Co chwila wyjeżdżaliśmy z ekipą na zdjęcia gdzieś, gdzie rosły palmy. Mieszkaliśmy w dobrych hotelach. Kręciliśmy spoty na taśmie filmowej, takie czasy „na bogato”.
Na planie jednej z reklam, w RPA, poznałam mojego przyszłego męża. On, operator z Nowego Jorku, ja artystka z Warszawy. Postanowiliśmy wyjechać razem w piękne miejsce, gdzie oboje mogliśmy zacząć wspólne życie. W Kapsztadzie też pracowałam w reklamie. Nie myślałam, że kiedykolwiek wyląduję w Stanach. Ale po dwóch latach stwierdziliśmy, że Nowy Jork nas wzywa. W tym roku mija już siedem lat, od kiedy tu jestem.
Czujesz się emigrantką czy raczej mieszkanką Nowego Jorku?
Gdy emigrujesz, na początku nie wiesz, gdzie jest twój dom. Mimo że mam już amerykański paszport, rodzinę, przyjaciół, głosuję w wyborach i rozumiem już lokalne dowcipy, to jednak cały czas nie jestem pewna, czy tu właśnie jest mój dom. I to też jest OK. Powtarzam często, że dopiero po 10 latach spędzonych w NYC można o sobie mówić, że jest się nowojorczykiem. Myślę, że Nowy Jork jest bardziej w głowie niż w dowodzie osobistym. A samych Nowych Jorków jest tyle, ilu ludzi w nim mieszka. Ja mam zupełnie inne doświadczenie Nowego Jorku niż ktoś, kto mieszka po drugiej stronie rzeki w Jersey. To samo miasto może być niebem i piekłem. Zależy, czy otworzysz się na nie, i pozwolisz mu przez siebie przepływać, czy też będziesz z nim walczyć. To fascynujące, ale trudne miasto. Wielu moich znajomych już stąd wyjechało. Dziesięć bardzo bliskich mi osób przeniosło się w ostatnich paru latach na Zachodnie Wybrzeże do Los Angeles.
A kiedy zaczęłaś kręcić filmy?
Pierwszy powstał w 2012 roku, jeszcze w Kapsztadzie. Podczas wycieczki odkryłam dziwną lokalizację – opuszczony pawilon nad morzem. Miały tam powstać baseny, promenady, budki z hot dogami, a została pustka. Wzięłam do ręki kamerę. Nie wiedziałam, co robię. A ten film z budżetem w wysokości pięciu dolarów dostał nagrody na festiwalach, m.in. w Montrealu.
Traktowałam reżyserię najpierw jako hobby, ujście moich potrzeb twórczych. Nie musiałam wreszcie pracować „pod klienta”. Nie miałam terminów na wczoraj. Nie szłam na kompromisy. Ale nie myślałam, żeby reżyserować na poważnie. Nie myślałam o sobie jako o reżyserze, opowiadałam historyjki. W Kapsztadzie zrobiłam także mój drugi film – o dwóch nastolatkach, które włamują się ludziom do domów. I też zdobył uznanie. Festiwalowe sukcesy moich krótkich filmów umocniły mnie, dały mi pęd do działania. Sukces unosi. Na co dzień wyznaję taoistyczne podejście: zrób swoją robotę, a potem odpuść i przejdź do kolejnej rzeczy, nie skupiając się na laurach. Ale jeśli wydarzy się sukces, to fajnie, nawet bardzo fajnie, bo sztuka nie istnieje bez publiczności.
Dlaczego postanowiłaś ostatecznie porzucić agencję reklamową dla filmów?
Moment przełomowy nadszedł, gdy skończyłam 35 lat. Zmęczyła mnie praca w korporacji. Wiedziałam, że filmy mogą dać mi większą wolność. Mój przyjaciel, Kacper Sawicki z Papaya Films, namówił mnie, żebym nakręciła film w ramach Papaya Films Original Series. Po tym doświadczeniu uwierzyłam, że mam narzędzia do tego, żeby robić to zawodowo. Ale ostateczną decyzję podjęłam dzięki propozycji pracy na stanowisku dyrektor kreatywnej Adidas Originals. Pięć lat temu skakałabym pod sufit, mając taką szansę. Jednak nie przyjęłam tej propozycji, bo zrozumiałam, że nie szukam już etatu. Odbyłam jednak z moim niedoszłym szefem kilka spotkań, więc zdążyliśmy się zakumplować. Powiedziałam mu szczerze, że chcę poświęcić się reżyserii. Tydzień później zadzwonił do mnie jego producent, z propozycją wzięcia udziału w przetargu do reklamy Estee Lauder. Weszłam do przetargu, przedstawiłam klientom swoją wizję reżyserską i… wygrałam. Pierwszy komercyjny projekt, trzy reklamy, od razu dla globalnego klienta. Oczy przecierałam ze zdumienia, że mnie wybrali.
Nakręciłaś świetne reklamy o tym, jak wiele ról w codziennym życiu musi spełnić kobieta – bizneswoman, matki, żony – i to wszystko oczywiście w perfekcyjnym makijażu.
Przesłanie tych filmów jest takie, że życie kobiety polega na ogarnianiu chaosu. To jest ciekawy, obszerny temat, którego osobiście nie doświadczam, bo nie mam dzieci. Więc jestem niejako w męskiej sytuacji, mogę rozwijać karierę, a moim jedynym zmartwieniem jest to, czy robię wystarczająco ambitne projekty.
Cieszę się, że mówimy o równouprawnieniu, ale wydaje mi się, że nie wypracowaliśmy jeszcze jego formuły. Mężczyzna, gdy rodzi mu się dziecko, rzadko musi wybierać między karierą a rodziną. Równouprawnienie dla kobiet oznacza często, że mają podwójną rolę, podwójne obowiązki, i trudne, codzienne wybory. Myślę, że jako społeczeństwo daliśmy kobietom wybór, ale nie wsparcie. Także wymagania wobec kobiet są inne. W wielu miejscach pracy w NYC profesjonalny look to wysokie obcasy i pełen makijaż.
Sama się nie malujesz.
Zaczęło mi przeszkadzać to, że w Stanach oczekuje się ode mnie, że przyjdę na spotkanie w makijażu. Wybieram, żeby go nie nosić, bo obracam się w męskim świecie. Lubię swoją twarz taką, jaka jest. Na wielkie wyjście maluję usta na czerwono.
Kręcisz filmy dla Kate Spade NY, Sally Hansen i innych marek z branży mody i urody. Jaka jest przyszłość filmu w tym segmencie rynku?
Chciałabym móc opowiadać więcej historii, a nie tylko pokazywać piękne obrazy. W tej branży są dwa kierunki. Tworzysz coś na wzór look booka wideo, czyli właściwie ruchome fotografie, często reżyserowane przez fotografów mody. A drugi nurt to filmy, w których moda jest pretekstem do opowiedzenia ciekawej historii. Na przykład Cary Fukunaga dla Maiyet, Baz Luhrmann pokazujący kolekcję Erdem dla H&M, czy mój absolutny faworyt – Roman Polański dla Prady. W jego filmie Helena Bonham-Carter przychodzi do terapeuty, którego gra Ben Kingsley, a on zamiast jej słuchać, spogląda na jej futro. Inspiruje mnie też fuzja muzyki i mody, np. w teledysku Kanye Westa dla Balmain „Wolves” w reżyserii Stevena Kleina. Moda i muzyka się naturalnie przenikają, bardzo mnie inspiruje połączenie tych dwóch światów.
Moda to tylko jedna z inspiracji reżysera?
Tak, reżyser powinien chłonąć wszystko. Czytać wszystko: literaturę piękną, Reddit, przeglądać Instagram, „New York Times”, śledzić nowości w kinie, oglądać sztukę dawną. Moje ulubione muzeum w NYC, Metropolitan Museum of Arts, ma niezwykłe zbiory sztuki świata ze wszystkich epok. Moje ukochane działy to broń i militaria oraz sztuka średniowieczna. Zanim siądę do roboty, cztery-pięć godzin oglądam obrazki w internecie. Może to moje przyzwyczajenie z pracy w reklamie. Działam na referencjach, mood boardach.
Jak zdobywasz zlecenia?
Moim portfolio stał się Instagram. Pamiętam, jak półtora roku temu spotkałam się z przedstawicielami agencji reklamowej. Nie chcieli oglądać mojej strony internetowej, tylko konto na Instagramie. A ja niespecjalnie o nie dbałam. Miałam trzystu followersów i wrzucałam zdjęcia z wakacji. Teraz pilnuję każdego posta. Spotykam się z ludźmi, chodzę na wystawy, spacery i do barów. Jestem otwarta na nowe, szybkie przyjaźnie. Tzw. bywanie procentuje.
Najważniejsza cecha reżysera?
Są trzy. Pierwsza: pokora. Bez niej trudno jest pracować z klientem i z agencją. Druga: trzeba lubić ludzi. Wiele osób mi mówi, że łatwo się ze mną pracuję, co traktuję jako największy komplement. Trzecia: odwaga. Nie bać się eksperymentować. Strach paraliżuje i odbiera głos. Odwaga manifestuje się w efektach naszej pracy. Odważny reżyser robi filmy autentyczne i poruszające.
Twoja pozycja jako reżyserki jest lepsza niż jako art directora kiedyś?
To są dwa bardzo różne zawody. Na planie reżyser jest traktowany jak artysta, więc daje mu się zdecydowanie więcej wolności. Obchodzą się z reżyserem jak z jajkiem, pytają, czy ci nie za zimno, czy podać ci kawę. Z kolei art director na planie bywa rzadziej, większość czasu spędza przy biurku, wymyślając reklamy i patrząc na podeszwy swojego partnera-copywritera (śmiech).
Czym różni się praca reżysera amerykański od polskiego?
W Stanach reżyser jest stuprocentowym profesjonalistą. Zawsze mówi dzień dobry, dziękuje za to, że może przedstawić swój treatment, nigdy nie spóźnia się na plan. Tymczasem reżyserom, z którymi pracowałam w Polsce, zdarzało się przyjść na plan jak gwiazda, w złym humorze. Ale te czasy już minęły. Pamiętam, że kiedyś, jak jeszcze pracowałam po stronie agencji, mieliśmy ciśnienie, żeby zatrudniać zagranicznych reżyserów. Wydawało nam się, że dzięki temu nasze reklamy będą bardziej światowe. Teraz mamy w Polsce tylu doskonałych reżyserów, że nie widzę zasadniczych różnic. Może tylko jedną – zaryzykuję stwierdzenie, że przeciętny reżyser amerykański jest bardziej wygadany i pewny siebie.
Amerykanie mają wyśrubowane standardy pracy?
W Stanach nauczyłam się dwóch rzeczy. Po pierwsze, żeby żadnej pracy nie traktować jak chałtury. Tutaj szanuje się każde zlecenie, bo na rynku jest ogromna konkurencja. Nauczyłam się też, że nie ma nic wstydliwego w autopromocji. Kiedyś zamieszczenie selfie na Instagramie, albo, co gorsza, oznaczenie zdjęcia hasztagiem, wydawało mi się obciachowe. Teraz nie mam z tym problemu.
Potrafię też prosić innych o pomoc w budowaniu mojego brandu, np. przez otagowanie przy wideo czy zdjęciu ze wspólnego projektu. Ludzie, którzy przyjeżdżają do Nowego Jorku z Polski, na początku wstydzą się takiego postępowania. Radzę im wtedy, żeby byli dumni ze swojego portfolio, nie bali się promować, umawiali na spotkania ze wszystkimi potencjalnymi zleceniodawcami. My, Polacy, czasami mamy opory przed tym, żeby mówić, że w czymś jesteśmy dobrzy. Boimy się odrzucenia, porównujemy do innych. Ja wciąż mam momenty, gdy wydaje mi się, że zaraz ktoś mnie zdemaskuje, mówiąc, że właściwie nic nie umiem. Gdy zaczęłam pracować w Stanach, z doświadczeniem z Polski i z RPA, miałam wrażenie, że nie jestem wystarczająco dobra. Kompleksy i nadmierna skromność spowolniły mój rozwój. Mogłam osiągnąć więcej w szybszym tempie. Brakowało mi wtedy pewności siebie.
Jak widziani są Polacy w Nowym Jorku?
Stereotyp Polaka z Greenpointu już się zdezaktualizował. A nowa fala emigracji jest zbyt nieliczna, żeby mogły wytworzyć się nowe uprzedzenia. Tu dobrze jest być innym, w Ameryce liczy się indywidualność. Nie próbuję ukrywać mojego akcentu. Działa na moją korzyść, bo mnie wyróżnia. Nie ukrywam, skąd pochodzę i chętnie opowiadam znajomym Amerykanom o moich doświadczeniach z Polski, z bloku wschodniego. Wychowałam się w latach 80., gdy wielu rzeczy brakowało. Ostatnio opowiedziałam komuś o tym, że pamiętam ten moment, gdy zjadłam pierwszego banana. Tego smaku się nie zapomina! Ludzie słuchają tych opowieści z uwagą i fascynacją.
Teraz opowiem ci o drugiej stronie życia emigranckiego. Zdaję sobie sprawę z tego, że moja sytuacja byłaby inna, gdybym nie była biała. W Stanach można nadal dostrzec konsekwencje uprzedzeń rasowych. Biała dziewczyna z Europy ma na wejściu łatwiej, startuje z uprzywilejowanej pozycji. Tak się wydaje na początku. Potem jednak zauważa się różne stopnie tego uprzywilejowania. I okazuje się, że wciąż jest mało ludzi ze wschodniej Europy na wysokich stanowiskach w korporacjach. Paradoksalnie, NYC to miasto emigrantów, ale wcale niełatwe dla ludzi z zewnątrz. Panuje tu spora konkurencja we wszystkich dziedzinach. Trzeba się nachodzić, udowodnić, że jest się dobrym, fajnym, pożytecznym.
Czym jeszcze różni się twoje życie w Nowym Jorku od tego, które wiodłaś w Warszawie?
W Warszawie znałam bardzo wielu ludzi – ze szkoły, studiów, pracy. Środowisko artystyczne liczy tam kilka tysięcy osób. Miałam wrażenie, że znałam każdego. W Nowym Jorku – jeśli nie pokazujesz się często na mieście – ludzie łatwo o tobie zapominają. Dużo tu tymczasowości. Zjawiska szybko się pojawiają i krótko trwają. Czasami, gdy wracam do Warszawy, myślę sobie, jakie to przyjemne, małe miasto. Śródmieście do przejścia na piechotę w godzinę! Ulice prawie puste, dużo zieleni, mało ludzi. Kiedyś podczas polskich wakacji robiliśmy sobie z mężem selfie uliczne, gdzieś w okolicach Nowolipek i Jana Pawła, i wysyłaliśmy znajomym w NYC z komentarzem: „Zobaczcie, cała ulica pusta, cała ulica dla nas, środek dnia, środek tygodnia!”. W NYC nie ma takich luksusów.
Kobiecość jest tematem przewodnim twoich filmów?
Ostatnio zrobiłam film „Pretty Is”, mój prywatny manifest piękna. Interesują mnie role, które w życiu odgrywają kobiety, feminizm, piękno. Jakbyś zapytała o mnie moich znajomych, powiedzieliby ci, że Marysia zamęcza wszystkich feminizmem i recyklingiem (śmiech). Feminizm jest kluczowym tematem naszych czasów. Nic się nie zmieni na lepsze, póki nie damy kobietom pełni praw. Wciąż nie mamy równych szans.
Ameryka nie była gotowa na prezydent Hillary Clinton, bo była kobietą. Gdyby była facetem, wyborcy patrzyliby na jej osiągnięcia, a nie zastanawiali się na tym, dlaczego przebaczyła mężowi zdradę. W latach 80. w Polsce równouprawnienie było paradoksalnie bardziej rozwinięte niż we współczesnej Ameryce. Kobiety pracowały i rodziły dzieci, ale te dzieci były bardziej samodzielne. Tu jest inaczej. Stany są dość liberalne na wybrzeżach, ale bardzo konserwatywne w środku i na południu. I tam rodzina często wciąż opiera się na tradycyjnym modelu pracującego mężczyzny i kobiety w domu. Na moim przykładzie też obserwuję nierówności, zwłaszcza że wykonuję tradycyjnie męski zawód w patriarchalnym społeczeństwie. Większość dyrektorów kreatywnych to mężczyźni. Gdy dostałyśmy z koleżanką te stanowiska, mówiło się o nas „female creatives”, w odróżnieniu od normalnych „creatives”. Miałyśmy zajmować się kampaniami produktów do domu albo dla mam. Zbuntowałam się. Nie mam dziecka, więc niby dlaczego miałabym lepiej rozumieć ten rynek, tylko dlatego, że jestem kobietą?
Zrozumiałaś, że kanony urody są uwarunkowane kulturowo?
Tak. Kiedyś w RPA skomplementowałam szczupłą sylwetkę kobiety z afrykańskiego plemienia Xhosa. Uraziłam ją, bo w jej kulturze drobna figura kojarzy się z chorobą i ubóstwem. Nałożyłam na inną kulturę wzorce piękna z naszej, zakładając, że są uniwersalne. Inny przykład. Po przeprowadzce do NYC ćwiczyłam z trenerem na siłowni. Miał w głowie ideał silnych i dużych pośladków, więc takie ćwiczenia wybierał. W końcu mu oświadczyłam, że dla mnie wcale nie jest wcale atrakcyjne. Bardzo się zdziwił.
Oczekiwania wobec kobiet wciąż są sprzeczne.
Nie dość, że sprzeczne, to wręcz niemożliwe do spełnienia. Kobieta ma być miękka, ale i twarda. Mężczyzna tylko twardy. Kobieta ma robić karierę i prowadzić dom. W pracy oczekuje się od nas cierpliwości, opiekuńczości i wyrozumiałości, bo takie są wzorce kobiety matki. Dlatego kobiety przynależące do profesjonalnego świata mają codziennie do rozwiązania trudniejszą łamigłówkę.
Zasadniczo nie zgadzam się, jeśli ktoś powie, że kobiety i mężczyźni mają różne mózgi. Ale są pewne cechy, wynikające z wychowania i tradycji, które odróżniają kobiecych artystów, reżyserów, fotografów. Kobiety rzadziej wypowiadają zdania nieznoszące sprzeciwu. Nie dają puenty, pozostawiając historię otwartą. Dlaczego? Kobieta zawsze musi zaplanować kilka wyjść z danej sytuacji. Konsekwencją jest z jednej strony wyczulenie na detal, zauważanie niuansów, odcieni. Może dlatego lepiej opowiadają historie o modzie i urodzie. Z drugiej strony, tempo kobiecej kariery bywa wolniejsze. Bo zamiast nastawić się wyłącznie na efekt, myślimy wielotorowo. Bierzemy pod uwagę to, czy wszyscy wokół są zadowoleni, czy aby na pewno wybrałyśmy najlepsze rozwiązanie, jakie są konsekwencje naszych decyzji. To nie zawsze działa na naszą korzyść. Dlatego uczę się mniej robić tego, co tu się nazywa „people pleasing”. I wierzę, że doszłam tu, gdzie jestem o własnych siłach.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.