Meta bez fact-checkingu. Koniec cenzury czy zalew dezinformacji?
Zamiast weryfikacji faktów przez niezależnych ekspertów w amerykańskich mediach społecznościowych pojawi się funkcja „community notes”. Według Marka Zuckerberga, założyciela Mety, fact-checkerzy mają własne uprzedzenia, więc lepiej oddać ocenę wiarygodności informacji w ręce użytkowników. Specjaliści uważają jednak, że grozi nam zalew fake newsów.
„Czas wrócić do naszych korzeni, do swobody wypowiedzi na Facebooku i Instagramie. Zacząłem budować media społecznościowe po to, żeby dać ludziom głos” – tak swoje oświadczenie dotyczące rezygnacji z fact-checkingu w portalach Mety rozpoczął Mark Zuckerberg. Jego krótkie wystąpienie wywołało lawinę komentarzy. Eksperci zdają się być zgodni co do tego, że to, co właściciel Mety nazwał „internetową cenzurą”, stanowiło obronę przed dezinformacją i fake newsami. Czy za decyzją Zuckerberga stoi wielka polityka? I co oznacza ona dla milionów użytkowników?
Czym dokładnie jest fact-checking. Jak działał system weryfikacji danych Mety?
Do niedawna Meta chwaliła swój system weryfikacji danych. Jeszcze na początku stycznia 2025 r. na oficjalnej stronie można było przeczytać, że jest on skuteczny i korzystny. „Wiemy, że ten program działa, a użytkownicy doceniają ostrzeżenia, które dodajemy do treści po ocenie naszego partnera weryfikującego fakty”. W uproszczeniu zadaniem fact-checkingu jest wykazywanie dezinformacji, weryfikacja zawartości, oznaczanie i ograniczanie zasięgu fałszywych wiadomości oraz podejmowanie działań w razie powtarzających się naruszeń. Sprawdzanie odbywa się zarówno na podstawie zgłoszeń użytkowników i ich komentarzy, jak i wyborów weryfikatorów. Są oni niezależni od firmy Meta i certyfikowani przez politycznie neutralną Międzynarodową Sieć Weryfikowania Informacji (IFCN) lub przez Europejską Sieć Standardów Weryfikowania Informacji (EFCSN). Należy podkreślić, że to Meta decydowała, jakie działania należy podejmować wobec treści oznaczanych przez fact-checkerów. Jednak według Zuckerberga są oni nieobiektywni i często działają jak cenzorzy. Prezes zarządu Mety wskazuje na błędy popełniane przez specjalistów. Uważa, że użytkownicy lepiej rozpoznają fake newsy. Jednak, nie szukając daleko, fenomen chałkonia pokazał, że wielu internautów nie odróżnia faktów od żartów. Strona „Polska w dużych dawkach” opublikowała wygenerowane przez sztuczną inteligencję zdjęcia przedstawiające chałkę w kształcie konia. Podpis głosił: „Ta kobieta upiekła chałkonia, ale nikt jej nie pogratulował”. Wiele osób zareagowało… gratulacjami. Administratorzy zamieścili więc kolejny post z ostrzeżeniem przed AI.
Weryfikowanie informacji bez systemu fact-checkingu będzie jeszcze trudniejsze
Jak zauważa Enock Nyariki, rzecznik prasowy amerykańskiego Poynter Institute, decyzja Zuckerberga zaszkodzi użytkownikom Facebooka, Instagrama oraz Threads, którzy ufają treściom platform i polegają na nich przy podejmowaniu ważnych decyzji w swoim życiu. Zwłaszcza na początku, kiedy „uwolnione” zostaną treści wcześniej ograniczane, chaos wydaje się być nieunikniony. – Jeśli Meta zrezygnuje z programu weryfikowania faktów przez zewnętrznych specjalistów na całym świecie, to spowoduje wiele szkód, w tym także likwidację organizacji fact-checkingowych w niektórych krajach. A to oznacza, że wznowienie w przyszłości wysiłków związanych z weryfikacją informacji będzie niezwykle trudne – zauważa Nyariki. Z kolei dr Michał Marek z Centrum Badań nad Współczesnym Środowiskiem Bezpieczeństwa uważa, że rezygnacja z fact-checkerów jest objawem dążenia mediów społecznościowych do przejęcia pełnej kontroli nad weryfikowaniem informacji. – Należy zadać podstawowe pytanie o to, czy platforma będzie respektować wszystkie notki, także te dotyczące manipulacji bądź rosyjskiej propagandy – mówi.
Media społecznościowe odgrywają coraz większą rolę w polityce
Trudno nie wiązać decyzji Zuckerberga ze zwycięstwem Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich. Po szturmie na Kapitol w styczniu 2021 r. Trump został usunięty z Facebooka. Niedawno groził właścicielowi Mety dożywotnim więzieniem i oskarżał go o spiskowanie (chodziło o dotacje, jakie Zuckerberg przekazał na rzecz organizacji wyborów, oraz rzekome ustawianie ich wyników przez tłumienie informacji o próbie zamachu). 20 stycznia Zuckerberg wziął udział w zaprzysiężeniu Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Trump pytany, czy rezygnacja z fact-checkingu jest reakcją na groźby pod adresem właściciela Mety, odpowiedział bez wahania: „Prawdopodobnie tak”. Ten kontekst przywołuje również Clara Jiménez Cruz, przewodnicząca Europejskiej Sieci Standardów Fact-checkingowych. W oświadczeniu będącym reakcją na decyzję Zuckerberga napisała: „Wydaje się, że jest to bardziej politycznie umotywowane działanie podjęte w kontekście nadchodzących rządów Donalda Trumpa w Stanach Zjednoczonych niż decyzja oparta na faktach”. Oliwy do ognia dolał Zuckerberg: „Będziemy współpracować z prezydentem Trumpem, aby przeciwstawić się rządom na całym świecie, które atakują amerykańskie firmy i dążą do większej cenzury”.
Jak działają community notes, które wprowadza Meta
Fact-checking od community notes różni przede wszystkim brak zawodowych moderatorów, a tym samym określonych ram czy reguł działania. Na platformie X, żeby dodawać notki społecznościowe, trzeba mieć konto i prowadzić je w zgodzie z zasadami. Należy zarejestrować się w programie Community Notes, a X może zweryfikować, czy użytkownik jest aktywny, nie ma historii łamania reguł i czy od dawna korzysta z platformy. Przed dodaniem komentarza wymagane jest udzielenie odpowiedzi na kilka pytań. Istnieje jednak limit uwag, które można dodawać w ciągu 24 godzin – ci, których wpisy uznawane są za pomocne, zwiększają ten limit. W praktyce możemy na co dzień obserwować, jak działa mylnie pojmowana „wolność słowa”. Portal X pozwala na publikacje dowolnych, nawet zupełnie oderwanych od rzeczywistości treści, a same „notatki społeczności”, które wskazują na kłamstwo, nie prowadzą do usuwania postów. Dodatkowo to, co zarzuca fact-checkerom Zuckerberg, odnosi się także do publikujących informacje kontekstowe użytkowników (oraz tych, którzy oceniają ich przydatność), z tą różnicą, że ci drudzy nie mają obowiązku zachować obiektywizmu i pozostają anonimowi. Według portalu Wired, który przeprowadził własne dochodzenie, „notatki społeczności wydają się nie działać zgodnie z przeznaczeniem, mogą być podatne na skoordynowane manipulacje ze strony grup zewnętrznych i brakuje im przejrzystości w zakresie zatwierdzania. Źródła podają również, że toczą się wokół nich walki wewnętrzne, a sama firma nie sprawuje prawdziwego nadzoru”.
Czy w Europie też zostaną wprowadzone nowe zasady?
Zapowiedziane zmiany na razie wprowadzone zostaną na terenie Stanów Zjednoczonych. Wydaje się, że w Europie opór przed ich wprowadzeniem będzie znacznie większy. Jak czytamy w oświadczeniu EFCSN, organizacja „zachęca Unię Europejską, by zachowała zdecydowaną postawę w obliczu presji politycznej i nie powstrzymała się od starań na rzecz powstrzymania rozprzestrzeniania się fałszywych informacji i dezinformacji na bardzo dużych platformach internetowych”. Warto pamiętać, że UE nakłada na firmy cyfrowe odpowiedzialność za treści zamieszczane na ich platformach. Co jeśli jednak fact-checking zostanie w naszym regionie zastąpiony przez community notes? Z jednej strony zyskamy narzędzie do walki z nieprawdziwymi informacjami. Z drugiej, oznaczenie wątpliwych treści będzie mniej widoczne, a zasięg fake newsów może być większy. Jak twierdzi Marcin Maj, dziennikarz i fact-checker, aby móc z nimi walczyć, musimy wiedzieć, jak są rozsiewane. Według niego w machinie dezinformacji jesteśmy nie tylko celem, lecz także narzędziem. – Cały proces dezinformacji rozpoczyna się w głowie każdego z nas – podkreśla ekspert. Dowodzi tego chociażby znane z psychologii pojęcie „efektu potwierdzenia”, które w uproszczeniu mówi, że łatwiej wierzymy w to, co sami uważamy za prawdziwe. Żeby nie dać się zwieść, musimy uruchomić krytyczne myślenie. Pierwsza sprawa to uświadomienie sobie, że każdy z nas może dać się oszukać – sceptycyzm w sieci jest więc konieczny.
Maj ostrzega też przed uleganiem liczbie lajków czy udostępnień, które wcale nie uwiarygodniają treści (mogą by też kupowane). Zawsze należy sprawdzać źródło informacji – zwłaszcza te publikowane anonimowo powinny budzić czujność. Jeśli cytowane są konkretne źródła, starajmy się do nich dotrzeć i je zweryfikować. Jak mówi ekspert, nie zawsze jesteśmy wprowadzani w błąd świadomie – czasem treść zostanie źle zacytowana, błędnie przetłumaczona czy wyrwana z kontekstu. Uważać należy też na manipulację polegającą na łączeniu faktu z komentarzem, który nie jest z nim powiązany. Często dotyczy to zdjęć mających dowodzić opisywanej tezy. Czasem wystarczy przyjrzeć się, czy pora roku lub roślinność pasują do opisywanego czasu i miejsca. Warto wrzucać obrazki w wyszukiwarkę i sprawdzać, w jakim kontekście się pojawiały. Świetnym narzędziem fact-checkingowym jest strona citizenevidence.amnestyusa.org do sprawdzania wiarygodności filmów. Nauczmy się też przyznawać do błędów – jeśli podasz dalej informację, która okaże się fejkiem, usuń ją i zamieść post tłumaczący, że opublikowana treść nie była prawdziwa.
Nawet fact-checking nie daje nam gwarancji ochrony przed fake newsami. Postępujący rozwój AI zwiększa zagrożenie, bo prezentowane zdjęcia stają się coraz bardziej autentyczne, a zjawisko deepfake (tworzenie sztucznych nagrań audio i wideo na bazie głosów i wizerunków prawdziwych osób) wykorzystuje się do cyberprzestępstw. Z drugiej strony barykady mamy rzesze osób, które wbrew wiedzy i opiniom ekspertów nie wierzą w skuteczność szczepionek i autentyczność pandemii, a uważają za to, że sieci komórkowe są narzędziem depopulacji. To także efekt rozwoju internetu i możliwości szerzenia fałszywych informacji. Jak znaleźć złoty środek? Nie ulegać teoriom spiskowym. Warto też przyjąć za motto cytat z wiersza Wisławy Szymborskiej: „Wolę mieć wątpliwości”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.