Anna Tomiak, autorka tomu „Jurata. Cały ten szpas”, nad morzem spędziła dzieciństwo, obserwując nie tylko szpas, ale też szpan – artystów i arystokratów, biznesmenów i polityków, elity i tych, którzy do nich aspirowali. – Książka przypomina mi taką Juratę, jaką pamiętam z wakacji w czasach dzieciństwa, a dodatkowo mogłem po raz pierwszy poznać jej niesłychaną historię – mówi redaktor naczelny „Vogue Polska”, Filip Niedenthal.
Z Jastarni do Juraty spacer zajmował nam około pół godziny, czasem dłużej. W wakacje to był nasz rodzinny rytuał. Zazwyczaj po obiedzie domagałyśmy się z siostrą lodów jagodowych. W Jastarni ich nie było, szliśmy więc do kawiarni Juratka. W tamtą stronę pod słońce, plażą nad otwartym morzem. Gdy na wydmach majaczył już hotel Bryza, przyspieszałyśmy z siostrą kroku.
Po zjedzeniu pięciu przepysznych jagodowych kulek wracaliśmy lasem nad Zatoką Pucką. Tata opowiadał nam tajemnicze historie o stworach mieszkających wśród wysokich paproci, przez które się przedzieraliśmy. A mama nie pozwalała zbierać jagód, bo bała się, że trafimy na wilcze i się potrujemy. Do dziś nie wiem, co to są te wilcze jagody.
Na przełomie lat 70. i 80. Jastarnia wydawała mi się najcudniejszą miejscowością na całym świecie. Z niskimi rybackimi chałupami, zapachem wędzonych ryb, pięknym portem, barem Okrąglak, gdzie dorośli chodzili na drinki, smażalnią placków ziemniaczanych za pocztą, kiczowatym wesołym miasteczkiem i najlepszymi goframi z cukrem pudrem, serwowanymi niedaleko kościoła. Wszyscy się znali, a na plaży nikt nikomu nie zajmował grajdoła.
No i tu mówiło się po kaszubsku. Jak mawiał mój ojciec, „panował mikroklimat”, cokolwiek by to znaczyło. Jurata, oczywiście poza lodami, w ogóle nie stanowiła dla mnie atrakcji. Ot, letniskowa miejscowość bez miejscowych, ale za to dla bogatych wczasowiczów. Wiedziałam, że jeżdżą tam znani aktorzy, grają w tenisa, wożą się eleganckimi autami.
Zdecydowanie byłam lokalną patriotką Jastarni. Dlatego zrobiło mi się smutno, kiedy przeczytałam w – fantastycznej zresztą – książce Anny Tomiak „Jurata. Cały ten szpas”, że Jastarnia bywalcom Juraty – przynajmniej tym przedwojennym – wydawała się raczej gorszą, brzydszą i pomijaną starszą siostrą.
Jastarnia była osadą rybacką z własnym portem już od ponad 100 lat, gdy pod koniec lat 20. XX wieku, trzy kilometry dalej, na niezamieszkanym kawałku ziemi Półwyspu Helskiego grupa zapaleńców zawiązała handlową spółkę z zamiarem zbudowania polskiego Saint-Tropez czy raczej, zważywszy na kapryśny klimat, Deauville. Miejsce nazwali Jurata od imienia morskiej bogini, która ponoć mieszkała na dnie Bałtyku w bursztynowym pałacu. Wybór lokalizacji nie był przypadkowy. Przesądził tamtejszy… mikroklimat, rzekomo lepszy niż w Jastarni. Na pewno lepsza okazała się woda pitna, „pozbawiona bakterii”, „w innych bowiem miejscach półwyspu woda jest koloru brunatnego i ma niezbyt przyjemny zapach z powodu zwartości różnych soli, a szczególnie jodu. Tak że inne miejscowości półwyspu zmuszone są podczas sezonu przywozić wodę w tendrach z Pucka”.
Zaangażowano więc najlepszych inżynierów i architektów. Kilka lat później stały już hotele, domki jednorodzinne, były park, korty tenisowe, molo, piękny dworzec kolejowy. Gdy w Jastarni ludzie oświetlali domy lampami naftowymi, myli się w miednicach i korzystali z wychodków, goście w Juracie mieli prąd, łazienki z toaletami, wannami, ciepłą i zimną wodą w kranach. Chwilę potem rozdzwoniły się też telefony.
„Przy molo nad zatoką przez całe lato działała wypożyczalnia żaglówek, kajaków i modnych już wtedy nart wodnych. Oferowała również leżaki, parasole, piłki, a nawet koce” – pisze Anna Tomiak. Na plaży – tej nad otwartym morzem – ustawiono kosze wiklinowe. A w nich siedziały panie, wystawiając się do słońca, ubrane w trykoty przypominające dzisiejsze kostiumy jednoczęściowe. Obowiązkowym elementem plażowego stroju był pasujący kolorem i wzorem długi i ciepły płaszcz kąpielowy.
Bywało tu tzw. lepsze towarzystwo. W niedziele po mszy, około południa, na spacer brzegiem morza, oczywiście w stroju plażowym – obszernym jasnym płaszczu i białej czapeczce – wybierał się prezydent Rzeczpospolitej Polski Ignacy Mościcki. Uwielbiał spędzać wakacje w letniej rezydencji Muszelka przy Leśnej 21. Przy ulicy Mestwina zatrzymywał się minister spraw zagranicznych Józef Beck z żoną Jadwigą. „Pani Jadwiga, zwana Dziubą, słynęła z elegancji, chodziła otoczona swoim dworem, z córką, jej boną i dwoma rasowymi pieskami”. Zaś po sąsiedzku nocował też marszałek Edward Rydz-Śmigły.
Obok polityków do nowego kurortu przyjeżdżali arystokraci, zamożni ziemianie, biznesmeni i oczywiście artyści. Bywał tu malarz Wojciech Kossak, który nawet kupił willę w Juracie. Często towarzyszyły mu córki Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i Magdalena Samozwaniec.
Po wojnie nie było już tak samo. I choć Jurata nie została zburzona, to właścicieli willi wywłaszczono, a na ich miejsce wprowadzili się nowi lokatorzy. Niektórym udało się potem odkupić swoje domy.
Nowe władze ludowe też chciały mieć wkład w działalność pięknie położonego kurortu i chciały, by zachował swój szczególny, choć już PRL-owski charakter. Gdy w 1968 roku zbudowano hotel Bryza, na otwarcie przyjechał Edward Gierek z małżonką Stanisławą. Zaczęły wyrastać kolejne ośrodki wczasowe, w sąsiedztwie molo stanął Neptun, ośrodek wypoczynkowy KC PZPR.
Wrócili też artyści. Na kawie w Juratce – tej od lodów jagodowych – spotykali się państwo Szczepkowscy, Łapiccy, Englertowie, Olbrychscy, Idziakowie i… Niedenthalowie, rodzice mojego szefa, redaktora naczelnego „Vogue Polska”.
„Artyści zrzeszali się po południu i wieczorami, zwykle na jakimś tarasie albo w ogródku” – pisze Tomiak. Opowiadała jej Magda Zawadzka: „Odwiedzaliśmy się wzajemnie, ku zmartwieniu właścicielek naszych domków, które, widząc kolejnego gościa przy furtce, wznosiły oczy do nieba i szeptały: »O Boże, tyle ludzi, moje szambo! Ojej, szambo!«. Rozumieliśmy, że szambo to musi być jakiś kłopot, ale nie potrafiliśmy się tym przejąć”.
Szambiarki straszyły też w Jastarni. Gdy tylko jakaś nadjeżdżała, na trzy-cztery razem z innymi dziećmi zatykałyśmy nosy i uciekałyśmy jak najdalej. I może Jurata to był wielki świat, ale w deszczowe dni to do „naszego” kina Żeglarz schodzili się ci wszyscy sławni letnicy. Swojego kina nie mieli.
Anna Tomiak, „Jurata. Cały ten szpas”, Wydawnictwo Czarne
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.