„Minghun” z Marcinem Dorocińskim jest najbardziej wyciszonym i minimalistycznym filmem reżysera „Ostatniej rodziny”. Czy po śmierci też da się żyć długo i szczęśliwie? Okazuje się, że tak.
Już wyprowadzka, a dopiero co był poród. Tak mniej więcej wygląda wychowanie z perspektywy rodzica. Czas mija nie wiadomo kiedy, choć nieraz dłużył się tak, jakby miał się nigdy nie skończyć. I nagle jest po wszystkim. – To tylko tyle? – pytała w „Boyhood” (2014) Patricia Arquette jako matka stojąca przed domem i żegnająca syna, który wyjeżdża właśnie do koledżu. – Tylko tyle? Właśnie tak.
Traci się dziecko niemal w tej samej chwili, gdy się je dostaje – oślizgłe, czerwone, pomarszczone – wyjęte na ten świat. Dziecku nie daje się życia. Samo je sobie bierze. Jest kłączem pączkującym od nas, dokąd tylko chce. Wiedza, że się je straci, należy do świadomości, ale tylko w teorii. Gdy to się dzieje, okazuje się niewyobrażalne. Rozstanie na raty – odstawienie od piersi, zostawienie w domu z nianią, prowadzenie do żłobka – pozwala ćwiczyć się w stracie. W końcu mamy tę istotę przygotować do samodzielnego życia. Nauczyć się żegnać. To, że kiedyś umrze, również krąży gdzieś jako lęk, choć wydaje się, że uda się uniknąć zobaczenia, jak zabrany zostanie dar.
Jan P. Matuszyński – reżyser filmu o rodzinie Beksińskich – wydaje się specjalistą w powyższej kwestii. Dotąd tylko raz wystąpił przed kamerą we własnym filmie. Podczas pandemii wziął udział w zbiorowym projekcie „W domu”, gdzie reżyserzy i reżyserki nagrywali 10-minutowe filmy poświęcone temu, jak doświadczają pandemii. Spośród nich wszystkich zrobił film chyba najbardziej osobisty, pokazał rodzinne archiwa z wakacji i siebie wśród najbliższych, jak przeżywają rychłe pojawienie się dziecka. „Czekamy” (2020) jest pełne nadziei i skupia się na sześcioletnim synu reżysera, który wyobraża sobie siostrę – jak będzie wyglądać i gdzie będzie spać. Niebywale rezolutny i wrażliwy chłopiec ma filozoficzne zacięcie, jakie czasem zdarza się u dzieci w tym wieku. Rozmawia z siostrą przez brzuch mamy, opowiada, czego się spodziewa. Jest dla dorosłych nauczycielem uważności, dziecięcym myślicielem jak bohater późniejszego „C’mon, c’mon” (2021). Nadejście nowego życia witane jest z dużą ostrożnością.
Jan P. Matuszyński wraca do opowiadania o rodzinie
To rewers pełnometrażowych filmów Matuszyńskiego, które mieszczą się na drugim końcu tego doświadczenia – tam, gdzie dziecko odchodzi. Dziecko albo ukochana osoba, wobec której lęk przed stratą dyryguje miłością. – On jest bombą tykającą i będzie taką do końca życia – mówi o swoim partnerze, nurku po ciężkim wylewie, bohaterka dokumentalnego debiutu „Deep love” (2013). Często w rozmowach o tym filmie mylę tytuł i mówię „Deep blue”, bo ten film kojarzy mi się ze smutkiem, melancholią i bólem osoby, która zapada się w żałobę, ponieważ ryzyko śmierci ukochanego jest ogromne. Za każdym razem, gdy on schodzi pod wodę, ona żegna się z nim, jakby widziała go ostatni raz, bo przecież lekarze stanowczo odradzają wyczyn sportowy w takim stanie zdrowia, radząc mniejsze głębokości, ale on wie lepiej, dopiero w pokonywaniu siebie i ryzyku utraty życia znajduje sens. Kochać czyjąś autodestrukcję to jednak trochę coś innego niż kochać własną. A przecież każdy jest tykającą bombą, gdy spojrzeć z odpowiedniego dystansu.
„Ostatnia rodzina” (2016) zaczyna się sceną, w której rodzice i babcie wchodzą do bloku na przeciwko, gdzie kupili mieszkanie synowi. Osiedle dopiero się buduje, wszędzie beton i grzęzawisko. Podczas oględzin jeszcze w stanie surowym zastają chłopaka siedzącego na podłodze. Odkręcił gaz. Wyprowadzka czy śmierć – to strata, którą próbują nawigować. On chce wracać do Sanoka, krainy dzieciństwa. Nie podoba mu się w Warszawie. Gdy trafia na oddział szpitala po próbie samobójczej, matka widzi przez szybę, jak trzyma za rękę jakąś dziewczynę, cały zadowolony. Prawda albo jej się zdaje. Widzi życzeniowo. Przecież on nie potrafi wejść z kimś w relację, nienawidzi siebie. Gdy już nie mieszka z rodzicami, a nagle zostaje u nich na noc, cieszą się, jakby przyszedł mesjasz. Roją sobie coś bardzo dziwnego. Tymczasem on wyzywa swoich rodziców za to, że istnieje. Na pytanie matki: „Coś ty zrobił, żeby poczuć życia dar?” odpowiada: – Ja się o to nie prosiłem. Obsesja śmierci nie pozwala kochać. Nie panuje nad sobą. Boją się go. – Tomek nadciąga – mówią przerażeni, gdy demoluje im kuchnię. Kiedy zaś parę dni się nie pojawia, ojciec zostaje wysłany, by sprawdzić, czy syn żyje. Tajemnicą babć jest podejrzenie, ze najmłodszy „pierwszy pójdzie do grobowca”, choć przepowiednia wcale się nie sprawdza. Klincz, w jakim żyje ta rodzina, brak oddechu, coraz silniejszy zacisk na szyi – sprawia, że zasysa nas ich czarna dziura. Niemożność życia pod ciężarem śmierci.
Można ten film rozumieć jako moralitet. Strata, możliwa w każdej chwili, stanowi dopiero furtkę do miłości. Matuszyński portretuje w „Ostatniej rodzinie” skrajną sytuację – rodzinę zombi zaczadzonych śmiercią. Dlaczego? Odpowiedzią jest mała trumienka w grobowcu Beksińskich. Nie wiadomo, kto to, dziadek nie dał tabliczki. Zofia Beksińska wyobraża sobie w niej własną córeczkę, którą Zdzisław nazwał „jajecznicą jeszcze”, ale ona chce spocząć obok. W cieniu tych nieopłakanych następuje paraliż miłości. Trzeba pożegnać, żeby żyć. O tym jest właśnie „Minghun”. Najbardziej wyciszony, skoncentrowany, minimalistyczny spośród filmów reżysera.
„Minghun” stawia pytania egzystencjalne jak późne kino Kieślowskiego
Najnowszy film Matuszyńskiego mógłby zacząć się od podobnej sceny: dorosła córka wyprowadza się z domu i trzeba się z tym pogodzić, choć dopiero co była taka malutka. Reżyser rzuca jednak bohaterom trudniejsze wyzwanie. Poznajemy ojca (Marcin Dorociński) na zgliszczach domu, jak z postawionymi połami płaszcza stoi w wietrze na klifie. Jakby dopiero co skończyło się „Ofiarowanie” (1986) Andrieja Tarkowskiego. Stojący nad krawędzią to feniks, bóg wiatru, który w chińskiej tradycji symbolizuje połączenie yin i yang. Film dąży do tego obrazu, pokazując, że spalony dom to w istocie pejzaż wewnętrzny bohatera. Kogoś, kto nie opłakał żałoby, więc sytuacja powraca, dociska go jeszcze bardziej. Węzeł miłości – chiński symbol długotrwałych związków musi zostać rozwiązany i zawiązany na nowo.
Przemiana odbywa się w chiński nowy rok, hucznie obchodzony w luksusowym mieszkaniu w Trójmieście, gdzie Meixin z polska zwana Masią (Natalia Bui) gotuje i baluje z międzynarodowym gronem przyjaciół. Rodzina okazuje się polsko-chińska, małżonkowie poznali się w Anglii, ważnym elementem okazuje się łącząca ich muzyka. Córka kontynuuje tradycję, nagrywając z zespołem własne utwory. Przyrządza też dania kuchni kantońskiej, które dziadek Ben (Daxing Zhan) ocenia wysoko.
Obchody chińskiego nowego roku odbywają się na tarasie loftu, widowiskowe fajerwerki wyglądają w tych okolicznościach bajkowo, momentami trudno uwierzyć, że akcja toczy się we współczesnej Polsce. Zakupy w małym sklepiku, kilka wyładowanych siatek, za które ktoś płaci tylko 84 złote? Elektryk parkowany w podziemnym garażu? Diazepam jako lek, który w trakcie luźnej rozmowy ktoś radzi wziąć, aby lepiej się poczuć? Może „Minghun” to film na eksport, którego widzowie nie zadadzą pytań o wiarygodność detali. Ja nie widziałam takiej Polski, ale może jeszcze zobaczę.
„Minghuna” lepiej czytać w kluczu nierealistycznym. Jak późne kino Krzysztofa Kieślowskiego jest bliższy pytań egzystencjalnych, zadawanych wzniośle i uniwersalnie. „Niebieski” (1993) – pierwszy z „Trzech kolorów” – opowiada o Julie (Juliette Binoche), która traci w wypadku samochodowym córeczkę i męża. Gdy odzyskuje przytomność w szpitalu, pierwsze, co chce zrobić, to popełnić samobójstwo, nie znajduje na to jednak siły. Jurek grany przez Dorocińskiego jest w podobnej sytuacji. Decyduje się żyć dalej, ale sens odnajduje w rytuale pożegnania. Nie ma to być pogrzeb – „zabobon, wszystko jest takim samym przesądem”, lecz coś bardziej złożonego. Zaślubiny po śmierci, aby wysłać dziecko na nową drogę życia. Przejść etap rozstania jako rodzic, mierząc się z traumą. W tym celu należy zrozumieć, że znało się tylko część życia córki.
Wśród znalezionych przy niej rzeczy: zapalniczki, telefonu, lakieru do paznokci, są też klucze do mieszkania, o którego istnieniu ojciec nie wiedział. Pod adresem Wydmy 2/2 znajduje uwite gniazdko i niczym Julie z „Niebieskiego” dowiaduje się o drugim życiu ukochanej osoby dopiero po jej śmierci. To paradoksalnie jest źródłem nadziei. Jak matka Tomka Beksińskiego, która widziała syna przez szybę, jak trzymał kogoś za rękę „cały zadowolony”. Alternatywne życie, o jakim nie mamy pojęcia, jest ziemską wersją zaświatów. Pozagrobowym istnieniem, w które można wierzyć albo wcale go nie zakładać – jemu jest wszystko jedno – toczy się swoim torem.
Dziadek Masi pragnie je poczuć, dlatego wchodząc na miejsce porzuconej noworocznej imprezy, od razu sięga po jedzenie zmarłych. Wsiada do wraka auta po wypadku, zamyka drzwi i siedzi na miejscu kierowcy. Chce zbliżyć się do zmarłej wnuczki, znaleźć z nią połączenie.
Jak w ulubionej książce Masi „Człowiek z wysokiego zamku” Philipa K. Dicka, napisanej według Chińskiej Księgi Przemian I-cing, istnieje alternatywna wersja rzeczywistości. Ta z „Minghuna” głosi, że młodzi żyli długo i szczęśliwie. Dostali w prezencie ślubnym białe Porsche, mnóstwo banknotów, piękny pawilon na plaży – co swoją drogą, ciekawie opisuje świat wartości troskliwych rodziców z klasy wyższej. Teściowie porozumieli się w sprawie wszystkich szczegółów, urządzili młodym piękne wesele. A że to wszystko zdarzyło się w życiu równoległym? W gruncie rzeczy nie ma większego znaczenia. Ludzie zależni są od wielu elementów zastanego świata, robią z nich różne układanki. Jeden klocek zmieni położenie i już ujawnia się nowy wzór. Do tego służą wróżby I-ching, żeby ujrzeć swoje możliwości.
Marcin Dorociński gra bohatera, który oduczył się uzewnętrzniania uczuć
Można więc wysłać dziecko w świat. Nawet jeśli ta podróż zacznie się w komorze krematorium, to wciąż może gdzieś tam będzie mu dobrze. Najtrudniej pogodzić się z odejściem. „Czy potrzebujesz dowodów, żeby wierzyć?” – pytał w trylogii Kieślowski. Co robisz, gdy absurd okazuje się prawdą? Zaczynasz wierzyć? Bohater „Minghuna” stwierdza, że trudno nie wierzyć w nic. Niektórzy wierzą w sny, inni wykorzystują to i je zmyślają. On wierzy w córkę. Ze zmarłą żoną chciałby się kiedyś spotkać, ale jego zdaniem nie ma drugiej strony. Synchronizacje swoich stanów ducha z rzeczywistością odrzuca, znakom w swoim otoczeniu zaprzecza, ale w końcu pozwala im się zmienić. Staje się wręcz neofitą, szaleńcem, któremu przez moment wydaje się, że wybór osoby na imprezie karaoke, która spocznie w urnie przy Masi, jest wart 5 tysięcy euro za zwłoki. W filmie pojawia się zresztą tyle obrazów ciał, że momentami czułam się nieswojo. Szkielet sugestywnie płonący w piecu i prochy przesypywane do urny sprawiały, że piekły mnie oczy. Obsesja śmierci, zanurzenie się w niej dorównuje „Ostatniej rodzinie”. Tu jednak udaje się znaleźć ukojenie, nawet jeśli będzie to miało kolor melancholii, Deep Blue.
Aktorsko przekonuje mnie zwłaszcza Ewelina Starejki w roli Anny, tę twarz, w której miesza się nadzieja, ciekawość i niedowierzanie, miałam sama, wpatrując się w kinowy ekran. Ulubione przez Matuszyńskiego i jego stałego autora zdjęć Kacpra Fertacza szerokie, powolne jazdy po mieszkaniu odsłaniają wnętrza jak rozległe pole bitwy. Tu toczy się ona między wyobrażeniami, jak mogło być, jak było, jak będzie, jak jest. Jurek Dorocińskiego jest milkliwy i zamrożony, jakby czekał, aż coś mu się objawi. To się wreszcie dzieje, ale on oduczył się już uzewnętrzniania uczuć. Wydrążony wrażliwością zamyka się w sobie na wszelki wypadek.
„Nie możemy jej pochować samej, samotność w grobie jest najgorsza” – to zdanie buduje i uzasadnia „Minghuna”. Dowodzą tego też poprzednie filmy Matuszyńskiego: rodzina Beksińskich nieświadoma, że przyzywa ich nieopłakana śmierć dziecka w rodzinie; Barbara Sadowska z „Żeby nie było śladów” (2021), matka zamordowanego Grzegorza Przemyka, która pisze o tym w swojej poezji: „wracasz do ziemi, kto się z tobą zrósł”. Jeśli potraktować ten nowy film jako domknięcie trylogii Matuszyńskiego, fatum, którego nie da się przechytrzyć ani uniknąć, zostaje wreszcie rozwiązane. W rozczarowaniu życiem, w tym, że „to tylko tyle”, tkwi również szansa. Może nie na więcej, ale lżej.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.