Człowiek romantyczny jest bardziej wrażliwy na niektóre rzeczy, potrafi dostrzec piękno i chcieć się nim dzielić. Bycie romantycznym jest piękne, choć trochę utrudnia życie. Ale ta romantyczność filmowa, którą jesteśmy karmieni, może w najgorszym wypadku uniemożliwić stworzenie prawdziwego związku – mówi Ignacy Liss. Młody aktor, znany już ze „Znachora”, gra główną rolę w romantycznym filmie „Światłoczuła” Tadeusza Śliwy, który ma szansę stać się kinowym hitem 2025 roku.
Jaki był dla ciebie ten mijający rok?
Intensywny. Poprzedni rok poświęciłem pracy, ten także zmianom w życiu osobistym.
Sylwestrowe podsumowania wypadną pomyślnie?
Gdy miałem 20 lat, nie wierzyłem, że sześć lat później znajdę się w tym miejscu. Gdyby ktoś mi to powiedział, pewnie zaśmiałbym mu się w twarz. Wciąż myślę sobie: „Wow!”.
Ale marzyłeś o kinie, karierze, głównych rolach?
Zawsze wiedziałem, co chcę w życiu robić. Było dla mnie oczywiste, że zdaję do szkoły teatralnej. Nawet się nad tym nie zastanawiałem. A gdy się dostałem się, od razu poszedłem na casting. Nie brałem pod uwagę tego, że na pierwszym roku nie można grać. Wiedziałem, że muszę to zrobić.
Podpowiadała ci to intuicja?
Czułem się tak, jakby ktoś mnie prowadził za rękę. Można to nazwać intuicją, powołaniem. Zastanawiam się, skąd miałem w sobie tyle mądrości, żeby podejmować takie ryzyko.
Słuchanie wewnętrznego głosu się opłaciło?
Tak, od kilku lat regularnie gram główne role. Ale to nie znaczy, że pracuję cały czas. Zdarzają się miesiące przerwy, gdy zastanawiam się, co będzie dalej. Wszyscy mówią wtedy, żeby zachować spokój, bo zawsze coś w końcu przyjdzie. I to się sprawdza, choć nie zawsze pojawia się to, co sobie akurat wymyślisz. Przyzwyczajam się do tego, że nie wszystko działa według planu.
Słuchasz rad starszych kolegów?
Tak i nie. Młodzi ludzie, których kariera szybko się rozwinęła, mają w sobie mnóstwo energii. Czują, że skoro coś wypaliło, to zaraz pojawią się kolejne projekty. Starsi koledzy mówią wtedy: „Zatrzymaj się na chwilę, skup na tym, co tu i teraz”. To właściwe podejście. Z drugiej strony, niektórzy z nich straszą, że za kilka lat może być trudniej, propozycji będzie mniej, będę się czuł gorzej. Oni sami przestają otwierać się na nowe. Wydają mi się w tym trochę zgorzkniali.
Ty czujesz, że czeka cię coś więcej?
Nie wiem. Ale może jak będę miał 30 lat, pojadę za granicę i nakręcę oscarowy film w Stanach. Chciałbym to zrobić. Może się uda.
Te marzenia chronią cię przed frustracją.
Tak, ale takie podejście nie oznacza, że idę po trupach do celu. Takich ludzi też zdarza mi się spotykać. Wydaje im się, że są stworzeni do rzeczy wielkich. Ta mania wielkości powoduje brak szacunku dla innych, egoizm, chęć osiągania sukcesu czyimś kosztem. To się potem odbija też na nich samych.
Łatwo odlecieć, gdy jest się na fali. Wygląda na to, że tobie to nie grozi.
Czuję, że nadchodzi moment zmiany. Zaczynam inaczej wybierać role. Podejmuję trudne decyzje, a jeszcze kilka takich przede mną. Mógłbym pozostać w pewnej wygodnej niszy – wtedy zgadzałby się hajs, zgadzałyby się kredyty na Instagramie, ale pragnę czegoś więcej. Obserwuję kolegów starszych o kilka lat, którzy zaczynali niemal równocześnie ze mną, a mają więcej obserwatorów na Instagramie, zdobyli większą popularność. Mam na koncie sporo ról, ale nie czuję się popularny.
Trudno dziś aktorom zdobyć prawdziwą rozpoznawalność bez skupienia na profilach w mediach społecznościowych?
Nie ma ucieczki od decyzji, czy chcesz być celebrytą. Czasem mi się wydaje, że nie przejdziesz do następnego etapu bez tego aspektu. Producenci wybierając aktora, porównują talent, osiągnięcia, ale też obecność w sieci. A ja nie potrafię i nie chcę poświęcać temu za dużo czasu. Chronię moją prywatność. I tak naprawdę podoba mi się pozycja aktora znanego z pracy, a nie z Instagrama.
Teraz także promocja filmu bywa często podporządkowana kampaniom w mediach społecznościowych. Formatuje się filmy pod oczekiwania speców od marketingu.
Tak, wszystko musi się zgadzać w słupkach. Jako aktor mam poczucie, że tracę kontrolę nad filmem po zakończeniu zdjęć. Montaż, postprodukcja, promocja mogą zmienić jego wydźwięk. Trudno mi się pogodzić z tym, że projekt, w który się angażuję, nie zawsze wychodzi tak, jakbym chciał, albo nie zostaje odebrany tak, jakbym chciał. Wierzyłem i wierzę w film „Idź pod prąd”, z którym pojechaliśmy w tym roku na festiwal do Gdyni. Nakręcony z młodzieńczą energią, punkowy – lubię go, ale wiele rzeczy można by w nim poprawić.
By zyskać tę kontrolę, musisz stanąć po drugiej stronie kamery?
Wiem, jak dużo muszę się jeszcze nauczyć po tej stronie kamery, ćwiczyć warsztat, by potem ewentualnie zająć się tworzeniem. Moją pasją jest kino, więc chciałbym mieć wpływ na ostateczny kształt filmu. Kręcić filmy dla kinomanów, niekoniecznie superpopularne, zarabiające miliony, ale eksperymentalne, niezależne, trafiające do ludzi, którzy naprawdę chcą o kinie rozmawiać. Tacy ludzie istnieją – w samym środowisku filmowym, ale nie tylko. Ludzie, którzy przesiadują w Kinie Muranów czy Amondo. W tej niszy drzemie siła. Taki jest np. niedoceniany, a dla mnie absolutnie niezwykły film „Piosenki o miłości” z Tomaszem Włosokiem. Takich filmów mi w Polsce brakuje. Wzruszyłem się na nim.
O czym opowiada „Światłoczuła”?
„Światłoczuła” to oryginalny film „małych środków” o tym, jak bardzo chcemy być sobą. Młodość została tu przedstawiona nieschematycznie. Bohater nie nosi air maxów czy bojówek. Dzisiaj liczy się autentyczność. Nic dziwnego, że „Euforia” zrobiła furorę. Kino powinno wyznaczać trendy, a nie za nimi gonić. Gdy oglądam „Baby Driver”, pragnę jeździć czerwonym subaru. Twórcy nie sprawdzili wcześniej, o jakim samochodzie marzą dwudziestolatkowie, tylko wykreowali te pragnienia.
„Światłoczuła” pokazuje też Warszawę od innej strony. Mieszkam tu pół życia, a wiele lokacji mnie zaskoczyło.
Warszawa to nie tylko Plan B, Bar Studio i Klub Niebo, gdzie kręci się wszystkie sceny imprez. Jasne, czasem idzie się na schodki nad Wisłą, ale to nie jest jedyne miejsce, gdzie ludzie spędzają czas. Mi Warszawa kojarzy się z innymi miejscami, np. barami typu speakeasy. Tadzikowi [Śliwie – reżyserowi – przyp. red.] udało się pokazać trochę tego fajnego warszawskiego życia, któremu nie tak daleko do berlińskiego klimatu.
Film pokazuje też drugą Warszawę – tę mniej uprzywilejowaną. Agata, dziewczyna, w której zakochuje się twój bohater, opiekuje się młodzieżą w ośrodku wychowawczym.
Wiele osób zapomina, że taka Warszawa też istnieje. To miasto to nie tylko hipsteriada. Nie każdy jest fotografem modowym, operatorem albo reżyserem. Film pokazuje rozwarstwienie społeczne. Nasz kraj jest dosyć jednorodny etnicznie – to się zmienia dopiero od niedawna. Ale o różnicach klasowych nie można zapominać. Film na nie uwrażliwia. A mój bohater uświadamia sobie, jak bardzo jest uprzywilejowany.
I to podwójnie – nie tylko finansowo, lecz także ze względu na to, że wykonuje zawód artystyczny, który kocha.
Tak, i ja to czuję także w moim życiu. Płacę rachunki z pieniędzy, które zarobię, robiąc to, co kocham. Łatwo jest się do tego przyzwyczaić i zacząć narzekać, ale staram się tym cieszyć.
Przygotowując się do roli fotografa, zacząłeś inaczej patrzeć na świat, inaczej go w głowie „kadrować”?
Zawsze lubiłem robić zdjęcia. Bez zdjęć nie byłoby filmu. Co prawda to ruchomy obraz, ale dalej zamknięty w konkretnym kadrze. Gdy próbowałem zrozumieć, dlaczego mój bohater robi zdjęcia, myślałem, jak ciężko nam czasem coś opowiedzieć. Gdy chcemy, by ktoś poczuł to, co my, puszczamy mu piosenkę albo pokazujemy ulubiony film. W „Światłoczułej” taką rolę odgrywa zdjęcie. Fotografie wyrażają uczucia Roberta w sposób najprostszy i najbardziej intymny zarazem. Nie potrafiłby inaczej powiedzieć Agacie: „kocham”.
Czy ludzie z twojego pokolenia mają problem z wyrażaniem uczuć?
To nie jest tylko kwestia pokoleniowa. Nad tym po prostu trzeba pracować. Mnie się wydawało, że doskonale sobie radzę z wyrażaniem uczuć. Dopiero niedawno zobaczyłem, jak wiele emocji w sobie tłumię. Wykonuję pracę, by nieustannie pozostać ze sobą w kontakcie. Gdy brakuje mi słów, szukam wentylu bezpieczeństwa, sposobów ujścia, ekspresji poprzez sztukę. Ona chyba po to istnieje, prawda?
Jest niezbędną częścią naszego życia?
Wiadomo, że potrzebujemy lekarzy, prawników, chemików, ale czy potrzebujemy aktorów? Czy świat mógłby przetrwać bez aktorów? Pewnie tak. Ale chyba my, aktorzy, pomagamy ludziom, którzy nie są ze sobą dobrze skomunikowani. Gdy nie potrafisz wyrazić swoich uczuć, stajesz się nieszczęśliwy. My jesteśmy po to, żeby przeżywać niektóre rzeczy dla tych ludzi i za tych ludzi. Żeby oni mogli zrozumieć siebie, niekoniecznie poprzez traumatyczne przeżycia, tylko po prostu poprzez film.
„Światłoczuła” pokazuje także drugą stronę sztuki – tę biznesową.
Tak. Reżyser wywodzi się ze świata reklamy. W filmie pokazał to bezkompromisowe podejście do towaru. Na planie też zdarzało mu się posługiwać „rynkowymi” kategoriami. Dzięki temu zrozumiałem, jak działa mój bohater. Był pozamykany w sobie, nie wychodził ze swojej strefy komfortu, działał według schematu. Dzień dobry, robisz zlecenie, dostajesz kasę, nara. Nikt nie pytał o to, jak się czuje. A gdy ktoś pytał, to nie czekał na odpowiedź.
W środowisku filmowym dominują chyba jednak inne relacje?
Między aktorami to działa inaczej, tak. Potrafimy ze sobą rozmawiać. Co nie zmienia tego, że kino to też brutalna branża, która nie pozostawia złudzeń. Jesteś za gruby, to jesteś za gruby. Jesteś za chudy, to jesteś za chudy. Nie dostaniesz roli.
Wciąż szufladkuje się aktorów – amant, aktor charakterystyczny, bohater kina akcji?
Nawet najwybitniejszym aktorom trudno wyjść z tych ram. Chciałbym dostawać różnorodne role, ale widzę już, że reżyserzy najchętniej obsadzają mnie w filmach o miłości. W „Znachorze” i „Marcu ‘68” miłość napędzała akcję. W „Światłoczułej” miłość pozostaje na pierwszym planie, ale film zwraca też uwagę na przemianę mojego bohatera. To historia zamkniętego w sobie gościa, z pewnością mierzącego się z depresją, który zaczyna się otwierać. Stara się radzić sobie z tym smutkiem.
To ważne, że coraz bardziej otwarcie rozmawiamy o zmaganiach ze zdrowiem psychicznym?
Tak, zdecydowanie. Nie boimy się już powiedzieć do kumpla „stary, jest mi smutno”.
A uważasz się za osobę romantyczną?
Tak. Dla mnie bycie romantycznym oznacza umiejętność otwierania się, bez względu na ryzyko, że dostaniemy po dupie. Człowiek romantyczny jest bardziej wrażliwy na niektóre rzeczy, potrafi dostrzec piękno i chcieć się nim dzielić. Bycie romantycznym jest piękne, ale trochę utrudnia życie. Ale ta romantyczność filmowa, którą jesteśmy karmieni, może w najgorszym wypadku uniemożliwić stworzenie prawdziwego związku.
Trzeba więc ostatecznie uwolnić się od mitu romantycznego?
Trzeba na niego uważać. W życiu nie chodzi tylko o to, żeby się w kółko zakochiwać.
Miłość jest też stabilizacją, bezpieczeństwem, równowagą?
I odpowiedzialnością. A romantyczność w tym przeszkadza. Romantyczne jest to, że oddaję za ciebie życie, a nie to, że znowu wyniosę śmieci. Romantyczne jest to, że mam 5 tys. na koncie i za 4,5 wylecę z tobą na wakacje, a nie to, że trzeba opłacić czynsz.
Potrzebujemy więcej filmów o tej codziennej stronie miłości?
Film kończy się wtedy, gdy pokłócona para się godzi. Uff, są razem, koniec. Ale ja mam wiele pytań do tych reżyserów, którzy spaprali mi życie. „Przepraszam, a co się z nimi dalej stało?”. Jak oni wytrzymywali za sobą przez kolejne 25 lat? Bo ja opanowałem tę sztukę kłócenia i godzenia się, ale wciąż nie wiem, co dalej. Gdy zdobędę umiejętności, zajmę się tym tematem. Zburzę ten mit.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.