Można zaplanować wakacje śladami Mody Polskiej. Jeździli bowiem chwilami więcej niż byli na miejscu. Tyle tylko, że to przygoda dla ludzi o mocnych głowach.
Najpierw lista zadań. Dziewczyny szykują prowiant. Sałatka rybna, sałatka owocowa, zestaw wędlin. Która nic nie umie, kupuje masło i chleb. Mężczyźni odpowiadają za drinki. Zatem plastikowa lodówka, a w niej kostki lodu, nakrojona cytryna, wódka oczywiście, ale też ciociosan dla dam. Kieliszki, żeby było elegancko.
Potem obowiązki. Trzeba z piwnicy przy Kubusia Puchatka – tam mieściła się wzorcownia Mody Polskiej – wynieść kilogramy ciuchów. Garderobiane je przysposobiły: uprały, wyprasowały, zapakowały w worki. Modelki i modele dźwigają i wieszają pod sufitem w tylnej części autokaru.
Wysłużony jelcz jest gotowy do drogi. Pierwsza flaszka padnie (podobno) tuż za placem Powstańców, czyli zanim na liczniku wybije kilometr.
Jerzy Antkowiak wspomina, że w trasie spędzali chyba więcej czasu niż we wzorcowni. Jest w tym trochę przesady, ale bez wątpienia Moda Polska jeździła dużo. Na Targi w Lipsku regularnie dwa razy do roku. Do Związku Radzieckiego od czasu do czasu, ale zawsze z rozmachem – na trzy tygodnie albo miesiąc. Na gościnne pokazy w demoludach. I jeszcze po Polsce. Handlowo, żeby zaprezentować kolekcję dostępną w salonie i propagandowo, żeby uświetnić dzień hutnika, znaczącą rocznicę albo lokalne święto. Ktoś, pewnie sam Antkowiak, ale są też tropy wskazujące na Małgorzatę Niemen, nazwał to pojezdkami. Różne rzeczy ekipa Mody Polskiej wspomina z sentymentem, ale pojezdki chyba z największym.
Chrapanie krojczyni
Nie od razu było tak bardzo wesoło, bo początkowo modelki jeździły w towarzystwie Jadwigi Grabowskiej, pierwszej dyrektor artystycznej przedsiębiorstwa. Ona, sama przedwojenna dama, miała misję. Chciała, by Polki odzyskały elegancję, a modelki nie traciły klasy. A że była od nich starsza o jakieś dwa pokolenia, na wyjazdach raczej nauczała, niż spoufalała się.
Na przykład w Kairze. Wyjazd marzenie. Jest koniec lat 50., szwedzka linia lotnicza SAS uruchamia połączenie Warszawa-Kair. Zaprasza Modę Polską, by uświetniła debiut. Jadwiga Grabowska zabiera tylko trzy modelki – Beatę Opoczyńską, Grażynę Muszyńską i debiutantkę Małgorzatę Krzeszowską. Spędzają dwa tygodnie w Egipcie, Syrii i Turcji. Świetne hotele i mało pracy. Aż się prosi o rozprężenie. Któregoś dnia Grabowska z kimś się spotyka, zostawia dziewczyny same. Wytworny hotel i otwarty rachunek na manicure, pedicure i przysmaki. Szefowa nie pozwala jeść między posiłkami, ale są wściekle głodne. Korzystają więc z carte blanche i zamawiają krewetki z sałatą. Niestety, kiedy hotelowy boy wytacza z windy wózek z zamówieniem, z drugiej wysiada Grabowska. – Odprawiła go. Kazała mu zawrócić – opowiada Małgorzata Krzeszowska. – Któraś z nas uratowała krewetki, schowała w szafie, ale nie przetrwały upału i poszłyśmy spać głodne.
Albo Związek Radziecki w 1960 roku. Kijów, Odessa, Moskwa, Soczi, Tbilisi, Suchumi. Lipiec, więc upał, a Grabowska w rajstopach, bo damie nie przystoi paradować z gołymi nogami. Załatwia dla modelek pozwolenie, by mogły zwiedzać cerkwie i monastyry, a nawet zjeść jesiotra w porządnej restauracji. Ale najmłodszą, wówczas była to Małgorzata Wróblewska (wkrótce Blikle), lokuje w pokoju z krojczynią, by nie chodziła, gdzie nie trzeba. Bo wszędzie kręcą się adoratorzy, przeważnie z prominenckich kręgów. Małgorzata Blikle do dziś słyszy, jak chrapała krojczyni.
W Odessie pogoda średnia, ale dziewczyny i tak wymykają się na plażę. – Uważajcie, bo nie ma słońca, ale i tak można się opalić – słyszą przed wyjściem, ale ignorują radę. Plażują w kostiumach. Wieczorem rewia, w kolekcji suknie z odkrytymi ramionami, a one mają białe ślady. Małgorzata Krzeszowska: – Pomógł puder, ale strasznie na nas pani Jadwiga krzyczała.
Taka po prostu była. Nawet jak odsłaniała piersi, to z dydaktycznym przesłaniem. W Bydgoszczy dziewczyny piją wino w pokoju Elżbiety Grabacz. Pokój jest luksusowy – duży i ustrojony palmą. Dokazują pod tą palmą. Przebierają się. Jedna doczepia wąsy, inna montuje spódnicę z gazet, któraś rzuca pomysł, by zaprosić panią Jadwigę. Przychodzi, w szlafroku i nieodłącznym turbanie na głowie. Bawi się, podobno nawet wesoło, ale lustruje przebrania. Wreszcie mówi: – Jak wy możecie chodzić w stanikach! Ja mam tyle lat – była wówczas po sześćdziesiątce – i patrzcie!
Spod odchylonego szlafroka ukazał się biust nastolatki. Żeby zapamiętały raz na zawsze, że modelka ma mieć małe piersi, ale ładne.
Sztuczne winogrona
Jadwiga Grabowska odeszła na emeryturę w 1967 roku. Jej stanowisko zajęła Halina Kłobukowska, natomiast stery we wzorcowni przejął Jerzy Antkowiak. Charyzmatyczny jak Grabowska, tyle że całkiem inny z charakteru, no i młodszy. Był wówczas ledwo po trzydziestce. Zmieniła się, co naturalne, ekipa modelek. I w ogóle zmienił się klimat. W latach 60. Moda Polska była wyspą luksusu w siermiężnej Polsce Gomułki. W latach 70., za rządów Edwarda Gierka, miała wpisać się w propagandę sukcesu. Czyli dwa razy do roku – podczas pokazów kolekcji wiodących – być paryska jak zawsze, a między sezonami – dostępna, jak trzeba. O ile za Grabowskiej gros wyjazdów stanowiły wizyty na Zachodzie, choćby i z okazji otwarcia ambasady, o tyle potem Moda ruszyła w Polskę. Sprzyjał temu nowy podział administracyjny kraju. W 1975 roku powstało 45 województw i każdy szanujący się sekretarz partii chciał mieć u siebie salon Mody Polskiej.
A więc na przykład Sieradz. Nikt już nie pamięta, z jakiej okazji, ale dobrze pamiętają, że w drodze powrotnej z Zielonej Góry. Tam uświetniali winobranie. Winogrona, jak wspomina Jerzy Antkowiak, były sztuczne, ale wino prawdziwe – bułgarskie. Tak skuteczne, że Antkowiak prowadził pokaz z fotela kierowcy autokaru, by niepotrzebnie nie forsować się na scenie. Udało się. Owacje. Ale czeka jeszcze Sieradz. Wyruszają. Po drodze mijają sklepy GS. Brzmi jak brzmi, ale w gospodarce opartej na rozdzielnikach, GS-y były szalenie atrakcyjne. Kierowano tam to samo, co do Domów Centrum, tyle, że nikt tego nie kupował. Zatem postój. Dziewczyny nabywają kalosze. Jadą dalej i znów ulegają pokusie. W Sieradzu nerwy, bo mieli być o szesnastej, publiczność zgromadzona, a o nich ani słychu. Udaje się ustalić, że wyjechali z Zielonej Góry, ale gdzie są, nie wiadomo. Zjawiają się ze znacznym poślizgiem, sami dosyć rozślizgani. Dają radę, choć z przestojem. Rafał Młodzikowski prezentuje marynary, robi pożegnalny piruet i orientuje się, że po nim nie ma już nikogo. Nie orientuje się niestety, że kurtyna jest z papieru i krzyczy do koleżanek: – Może by któraś, k…, wreszcie wyszła! – dziewczyny wyraźnie się zagadały.
Wychodzą, ale mogłyby zostać. K… wzbudza wystarczającą owację.
Młodzikowskiego Jerzy Antkowiak nazywa królem pojezdek. Nie mogło być inaczej. Model karierę w Modzie Polskiej zaczął od zastępstwa właśnie na pojezdce. Kolega złamał nogę podczas pokazów w Berlinie, a że on miał podobne wymiary, pojechał z Modą na Dolny Śląsk. To był wyjazd, podczas którego Jerzy Antkowiak z ekipą przyjeżdża do salonu, wybiera z wieszaków, co jest, oni prezentują, a on opowiada, jak zestawiać spodnie z marynarką i sukienki z szalami.
Skądinąd wiem, że kierowniczki sklepów do dziś z czułością wspominają te wizyty.
Pół metra nad ziemią
Bo Moda Polska robiła wrażenie, gdziekolwiek się pojawiła.
W 1978 roku jadą na miesiąc do Związku Radzieckiego, w podobną trasę jak w 1960 roku ekipa Grabowskiej. Występują w kinoteatrach, gdzie oklaskuje ich trzy tysiące ludzi. Kiedy Młodzikowski puszcza z wybiegu spojrzenie w kierunku jakiejś dziewczyny, ta z miejsca łapie rumieniec. Rzucają marynarkami, na wybiegu zostawiają kwiaty. Show.
W Tbilisi mają przewodników. Dziewczyny jadą busem, ale na modeli czekają łady 1600, w Polsce niedostępne, luksusowe. Młodzikowski wsiada. Mało że świetna łada, to w środku osiem głośników, a z nich leci George Benson. Za kierownicą gość w pysznym garniturze, z roleksem na ręku, pali camele i po angielsku zasuwa tak, że wstyd się odezwać. Okazuje się, że to Dawit Kipiani, przepiłkarz. Sam z siebie zechciał oprowadzać Modę Polską po Gruzji. Pokazywał monastyry, opowiadał o kulturze i zabytkach, pokpiwał ze współtowarzyszących KGB-istek. Choć tu wersje się mieszają, bo jest też taka, w której podczas biesiady wzniósł toast za Stalina. Wtedy jedna z modelek miała trzasnąć kieliszkiem i przywołać go do porządku: – Ty chcesz, żebyśmy pili za Stalina? Taki wykształcony jesteś, a historii nie znasz?
Podobno odwołał toast.
– Cały czas unosiliśmy się pół metra nad ziemią – powtarza w rozmowach Rafał Młodzikowski. Pół metra, a nie na przykład kilometr, jak to dzisiaj zdarza się modelom celebrytom, bo jednak żyli w socjalizmie. W hotelu Rossija w Moskwie zastawali wypatroszoną przez etażową walizkę i ceny doczepione do wszystkiego, co mieli ze sobą. Potem opanowali strategię i przywozili ze sobą dżinsy z Peweksu i jakieś jeszcze niedostępne w Związku Radzieckim ubrania i sprzedawali po 150 rubli za sztukę. Ruble wydawali na aparaty fotograficzne albo złote obrączki. W NRD sprzedawali kierownice do trabanta, a kupowali buty i kosmetyki. Modelki pamiętały, by wjeżdżając do Niemiec Wschodnich ponadprzydziałowe marki schować w obcasach.
Tak robili prawie wszyscy, którym dane było wyjeżdżać z Polski Ludowej – artyści, naukowcy, dyplomaci i zwyczajni turyści.
Róża na wybiegu
Dwadzieścia z hakiem lat względnego luksusu przerwał stan wojenny. Wtedy nawet Moda Polska nie dostała przydziałowych tkanin, nie nadeszły też z Paryża żurnale. Nadeszło natomiast zarządzenie władz, że trzeba jechać na Targi w Lipsku.
Sklecili więc kolekcję z tego, co było, z namiotowych drelichów i osobistych modelek. Wiosną 1982 roku zjawiają się w Lipsku. Jak zawsze występują ostatni. Tyle, że tym razem, inaczej niż zazwyczaj, nie ma burzy braw. Klaszcze jeden facet, kładąc na wybiegu różę. Podobno nazajutrz stracił pracę.
A oni, nawykli, że zawsze są atrakcją, nie wiedzą, co z tą ciszą zrobić. Znajomi nie mówią: „cześć”, nikt nie zaprasza na bankiet. Sytuację ratuje szefowa radzieckiej delegacji, normalnie oddzielonej kurtyną od demoludowych przyjemności. Odwiedza ich w garderobie i mówi, że nie może patrzeć, jak polityka miesza się z modą. Zaprasza na wódkę.
Nazajutrz, jak zazwyczaj w Lipsku, idą na śniadanie do Cafè Bodega. Kelner bez pytania podaje, co trzeba: żółtko skrapia tabasco i polewa koniakiem, nie bardzo dużo – 25 gram. Niezawodnie stawia na nogi. Jeszcze krople do oczu mibalin, które dają niebieską poświatę, i można iść do pracy. Choćby przez dwanaście godzin prezentować modę. Bo w końcu po to, a nie tylko dla pieniędzy i uciechy, byli nieustannie w trasie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.