Nie ma już prawie pogłębionych fotoreportaży w fmediach, za to czasem można zobaczyć je w galeriach – i tak właśnie jest w przypadku wystawy „Tu jest wojna”. Tę poruszającą opowieść o wojnie dziejącej się tuż za rogiem, w Ukrainie, tworzył przez ostatnie lata wybitny fotograf Wojciech Grzędziński we współpracy z reporterem Pawłem Reszką.
„Czołgi prące na Kijów? Bomby spadające na miasta? Płonące szpitale, szkoły? Jak to? Przecież jesteśmy w Europie! Mamy XXI wiek! Rosja jednak zaatakowała. Codziennie pod bombami giną ludzie, do szpitali i kostnic trafiają setki cywili. Ukraina się broni i cierpi. Ta wystawa opowiada o wojnie, która stała się częścią codzienności” – tak o ukraińskim projekcie pisze Paweł Reszka, dziennikarz, korespondent wojenny, autor bestsellerowych książek reporterskich, jak „Mali bogowie” czy „Chciwość”, wielokrotny laureat dziennikarskich nagród. Po 24 lutego 2022 roku ruszył opisywać kolejną wojnę, tym razem rozgrywającą się obok nas. Jego teksty towarzyszą wystawie ukraińskich fotografii Wojciecha Grzędzińskiego, dokumentalisty i autora wielu ikonicznych kadrów współczesności, kolekcjonera nagród, z World Press Photo na czele, fotoreportera pracującego na frontach wojennych, a swego czasu także szefa zespołu fotografów w Kancelarii Prezydenta RP.
– Pamiętam pierwszy Majdan w 2004 roku, pracowałem jeszcze dla „Rzeczpospolitej” i robiłem zdjęcia negocjacji politycznych – wspomina Wojciech swoje wczesne zetknięcie z Ukrainą. –Przejeżdżaliśmy przez plac i ta atmosfera była niesamowita, porywała. Od tego czasu mnie tam ciągnie. Do Ukrainy wracałem wiele razy. Od 2016 roku odwiedzam ją regularnie, a po wybuchu wojny mieszkałem tam prawie przez półtora roku.
Wojciech Grzędziński: Robota, która ma sens
Nauczył się ukraińskiego, choć przyznaje ze śmiechem, że w jego wypadku to bardziej slavic esperanto: trochę polskiego, trochę ukraińskiego, trochę rosyjskiego. Najważniejsze, że miejscowi go rozumieją, dogaduje się bez problemu, rozmawia z ludźmi, bo z tego biorą się dobre zdjęcia. Gdy w 2022 roku Rosja napadła na Ukrainę, wspólnie z korespondentką „Washington Post” Loveday Morris przygotowywał właśnie reportaż na granicy polsko-ukraińskiej.
– 22 lutego zsyłaliśmy materiał do redakcji, a 24 wybuchła wojna. Wyskoczyłem na jeden dzień do Warszawy, a czekała mnie szalona jazda do domu na Mazurach po kamizelki kuloodporne i inne potrzebne rzeczy, w tym zestaw medyczny, który na szybko skompletowała mi sąsiadka. I z powrotem na Ukrainę. 25 lutego o pierwszej nad ranem przekroczyłem granicę. I już tam zostałem
„Washington Post” miał na miejscu kilka zespołów korespondentów – m.in. w Kijowie i Odessie. Ekipę Grzędzińskiego przerzucano z miejsca na miejsce. Finalnie wylądował na wschodzie, gdzie wcześniej pracował. Kolejne miasta to Kramatorsk, Słowiańsk, Zaporoże, Dniepr. W tym ostatnim wynajął mieszkanie i spędził w Ukrainie kolejne miesiące do sierpnia 2023 roku, by potem jeszcze tam wracać.
Pytam Wojtka, dlaczego pojechał do Ukrainy i dlaczego tam został. – Wychowałem się na gazetach i w gazecie. Długobyłem fotografem „Rzeczpospolitej”, ale to się skończyło. I nagle, po iluś latach, możesz znowu robić to, do czego jesteś stworzony. Po prostu wchodzisz w to i wiesz, co robić. Jesteś na swoim miejscu. Wykonujesz robotę, która ma sens. Do tego z „Washington Post mamy niesamowitą docieralność. CNN przygotowuje relację o tym, jak zrobiliśmy materiał, i pokazuje go u siebie. Masz szansę opowiedzieć wszystkim o tym, co widzisz,i częstojesteś jedynym dziennikarzem w danymmiejscu.Dla mnie nic innego nie wchodziło w grę, po prostu.
Wojciech Grzędziński: Ta wojna jest inna
Pobyt w Ukrainie to dla Wojtka dokumentacja wojennej codzienności, ale też doświadczenie samotności. Bo poza kilkoma znajomymi w Kijowie i Dnieprze albo kolegami dziennikarzami, których czasem spotykał na swojej drodze, był sam na sam ze sobą. – Żyłem życiem zwykłego człowieka w opresji wojny – mówi. – Miałem szczęście, że akurat mieszkałem w miejscu, gdzie rzadko wyłączali prąd. Ale jakby co, byłem przygotowany. Przywiozłem kuchenkę gazową na butle, zapas świeczek i lampek ledowych. Niestety, ostatnio Dniepr został parę razy ostrzelany. Ale wtedy było jeszcze dosyć bezpiecznie i spokojnie, miasto dało schronienie wielu wewnętrznym uchodźcom.
Grzędziński jako fotoreporter zaliczył wcześniej wiele frontów: w Libanie, Iraku, Afganistanie, Sudanie Południowym, Gruzji. Jednak ta wojna po sąsiedzku jest zupełnie inna.
– Wszystko jest inaczej – stwierdza. – W porównaniu z Ukrainą wyjazd z żołnierzami do Iraku czy Afganistanu – przy całym szacunku dla ofiar, które tam zginęły – to był jednak na swój sposób WDW, czyli wojskowy dom wczasowy, jak to z kolegą nazwaliśmy. Zupełnie inne realia, zagrożenia, skala konfliktu. A przewaga technologiczna Zachodu sprawiała, że prowadzono raczej walkę z rebelią, a nie klasyczne działania wojenne. Natomiast w Ukrainie jest połączenie tradycyjnej wojny na pełną skalę z wojną technologiczną, gdzie de facto nie widzisz wroga albo widzisz go bardzo rzadko. Stykasz się z technologiami używanymi po raz pierwszy, np. z dronami, samobójczymi na masową skalę. Sami żołnierze mówią o operatorach tych maszyn, że grają na PlayStation. Wciskasz spust i później oglądasz na kamerze termowizyjnej kawałki czegoś, co jest jaśniejsze. Nie widzisz twarzy człowieka, którego właśnie zabiłeś.
Taka też jest współczesna wojna – nie tylko minowanie mostów, rozstrzelania, gwałty, plądrowanie domów. Choć te archaiczne strategie też – niestety – są w arsenale najeźdźcy.
Kuratorka: Zdjęcia to historie zerwanych życiorysów
– Wojtek zgłosił się do mnie z prośbą, bym pomogła mu przejść przez jego gigantyczne archiwum ukraińskie – opowiada Monika Szewczyk-Wittek, kuratorka wystawy „Tu jest wojna”. Postanowili wspólnie wybrać na wystawę zdjęcia i historie konkretnych osób, które pozwolą przybliżyć obraz zerwanych życiorysów, jak Monika nazywa je za Pawłem Reszką.
– One są zerwane, bo ktoś został zabity albo dlatego, że osoby, które spotkali Wojtek i Paweł i których historie możemy dzięki tej wystawie poznać, straciły dużą część swojego życia – wyjaśnia Monika. – Choćby prawo do tego, by studiować, tworzyć czy spędzać czas z przyjaciółmi w normalnych warunkach, bez strachu o to, że na głowę spadnie im bomba. To tragiczne historie zgwałconych kobiet, których mężowie czasem byli świadkami tej przemocy albo wiedzieli, co dzieje się z ich żonami, i nie mogli nic zrobić. To zerwane życiorysy dzieci, które nie chodzą do szkoły albo chodzą do niej cały czas obarczone lękiem. To bycie w zawieszeniu, gdy nie można na niczym się oprzeć. Ale z drugiej strony, szczególnie w tekstach Pawła, pojawia się rodzaj determinacji, wiary, nadziei, któr pozwalają tym wszystkim ludziom myśleć o jutrze.
Na wystawie zobaczymy pojedyncze zdjęcia, które mają wizualną moc oraz przedstawiają konkretne miejsce i czas. Są też dłuższe historie będące zamkniętą fotograficzną opowieścią. Dopełniają je teksty Pawła Reszki i zapisy wideo, które fotograf przygotował z myślą o tym, by dać widzom odczucie bycia na miejscu, w świecie wojny.
– W znacznej mierze są to historie cywilów – mówi Wojciech Grzędziński. – Wojna po prostu zastała ich w miejscu, w którym żyli, z którego uciekli, a my spotkaliśmy tych ludzi gdzieś po drodze. Świadomie nie pracuję tam nad materiałem o jednej rodzinie czy osobie, tylko staram się podejść do tematu bardziej przekrojowo. To są takie puzzle wojny.
Wojciech Grzędziński: Wojna ma wiele odcieni szarości
Jedne z najważniejszych dla fotografa zdjęć to te, które pokazują, co dzieje się w czasie wojny z dziećmi, bo wciąż mało tych historii przebija się do mainstreamu. Jak na przykład opowieść o dziewczynce, która przeżyła okupację Iziumu, gdzie Wojciech spędził dużo czasu. – To było miejsce momentami bardzo ciemne – mówi. – Stamtąd Rosjanie wywozili ukraińskie dzieciaki. Jak opowiedzieć historię rodzica, który teraz jest uznawany za kolaboranta, bo wysłał dzieci na letniobóz? Ta matka mówi mi: „Co miałam zrobić? Byliśmy pod okupacją, moje dziecko było ranne, a to był jedyny sposób, żeby pojechało gdzieś, gdzie nie ma wybuchów”. Oni zakładali, że pozostaną już pod okupacją, nie liczyli na szybką odmianę. Łatwo powiedzieć, że ktoś współpracował z Rosjanami. Ale na jakim poziomie? Przyjął dowód, czyli ichniejszy paszport, czy nie przyjął? A jeśli przyjął, to dlaczego? Czy popierał okupanta, czy nie popierał? Tych odcieni szarości jest tam bardzo dużo.
Grzędziński z wielką wrażliwością i empatią portretuje świat w rozpadzie, ludzi w scenografii katastrofy. Ale też codzienność wojenną, jak wtedy, gdy dwóch żołnierzy obcina sobie włosy w okopie. I ludzkie twarze. Niezapomniane jak twarz Yalty, dziewczyny z datą pobytu w niewoli wytatuowaną na skroni. Zanim trafiła na front, pracowała w telewizji jako stylistka.
– Dowiedziałem się właśnie, że niedawno zmarła. Zniszczyły ją wojenne przeżycia – mówi ze smutkiem Grzędziński. –Trafiła do niewoli w 2014 roku, po zwolnieniu wróciła do pracy, a później poszła walczyć. Gdy spotkaliśmy się w styczniu, widać było, że jest mocno przejechana, że w niej buzuje. To wszystko trwa już tak długo. Prędzej czy później każdy gdzieś pęka. W pewnej chwili ludzie dochodzą do granicy swojej odporności wobec tego, czego na wojnie doświadczają, co widzą. Podziwiam chłopaków, którzy siedzą drugi rok na froncie, i zawsze się zastanawiam, jak będą funkcjonować po powrocie stamtąd. Zdobywasz umiejętności i zachowania, które kompletnie nie są potrzebne w życiu cywilnym. Te zdjęcia traktują również o tym.
Wojciech Grzędziński Jednym kadrem opowiedzieć o czymś większym
Czego szuka fotograf, idąc z aparatem na wojnę?
– W pewnym sensie szukam harmonii w chaosie – odpowiada Grzędziński. – Bo muszę znaleźć coś, co najbardziej będzie reprezentowało wydarzenia dookoła czy poprzez okoliczności, czy poprzez ludzi, ich zachowanie, scenografię. Separujesz pojedynczą scenę, która opowie o czymś większym. Czasami są to oczy. Gdy zobaczyłem oczy Yalty, wyrażały czyste cierpienie. Porażające. Wiedziałem, że w minutę mam już zdjęcie, mimo iż wykonaliśmy jeszcze kilka innych. Nie umiem powiedzieć, na ile robię to świadomie. Po prostu szukasz i widzisz, że to jest to. Bardzo często są to zdjęcia wychodzone, zastukane do drzwi, pogadane. Za nimi zawsze stoją jakieś historie, krótka relacja, w którą wchodzimy. Jeśli jesteśmy tam razem z Pawłem, on tę historię dopowiada szerzej.
Jak mówi Monika Szewczyk-Wittek: – Wojtek ma wielką umiejętność bycia blisko. A to rzadko się zdarza. I robi to w sposób, który nie krzywdzi fotografowanych ludzi. Znając go, wiedziałam, że na wystawę trafią doskonałe zdjęcia. Trudno było wybrać z tysięcy bardzo dobrych prac te, które zbudują opowieść szeroko kontekstową. Dopełniają je teksty Pawła, które prowadzą nas przez kolejne elementy tej wojny. A są nimi zarówno bardzo trudne kwestie, np.zbrodnie, jak i historie dotyczące wojska i armii czy też historie ludzi, którzy uciekali lub wracają. Wojtek i Paweł zbliżają się także do bardzo istotnego tematu: zapominania. Chodzi o nasze zapominanie o tym, że ta wojna dzieje się obok, i odsuwanie jej od siebie.
„Washington Post” nie ma już w Ukrainie na stałe fotografów, wojna – niestety – uzwyczajniła się. Dlaczego więc Wojciech Grzędziński ciągle tam jeździ? – Czułem, że chcę opowiedzieć tę historię do końca – odpowiada. – Będę więc wracał na Ukrainę, tyle że prawdopodobnie z coraz mniejszą regularnością. W pewnej chwili trzeba jednak zrobić sobie długą przerwę od wojny, dla zdrowia psychicznego. Wiem, jakie mogą być długofalowe skutki takiego życia. To prawda, ono wciąga, ale... Obserwuję czasami ludzi, którzy wykonują ten zawód bardzo długo i w pewnej chwili nie mają już do czego wracać. Chcę nadal opowiadać tę historię, ale też złapać do niej trochę dystansu. Ważne, by nie wejść w ten mrok zbyt głęboko, i mieć także jeszcze życie prywatne, bo to robi z nas lepszych dziennikarzy, reporterów i ludzi.
„Tu jest wojna” – wystawa zdjęć Wojciecha Grzędzińskiego z tekstami Pawła Reszki. Leica Store & Gallery Warszawa, ul. Mysia 3, piętro III. Wystawę można oglądać do 18 sierpnia br.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.