
Podsumowanie po czterech miesiącach roku 2025? To wręcz konieczne. Książek dobrych wychodzi co niemiara, dobrze więc zapisywać na bieżąco te, które szkoda byłoby przeoczyć. Nie wymienię wszystkich wartych uwagi, które ukazały się od stycznia do kwietnia, bo nie będę udawać, że wszystkie zdążyłam przeczytać. Dzielę się za to kilkoma tytułami, które uważam za szczególnie ważne i ciekawe.
Marcin Wicha, „Kamionek”, zdjęcia Agnieszka Rayss, wyd. Muzeum Warszawy

Trudno uwierzyć, że niczego więcej Marcin Wicha już nie napisze. Niesłusznie, niesprawiedliwie zmarł dużo za wcześnie na początku tego roku. Dla wszystkich osób wielbiących jego talent do obserwacji, umiejętność czynienia z nieistotnych detali i rzeczy przedmiotów piękna i wielkiej wagi oraz właściwe mu rozsmakowanie w zabawie słowem lektura książki o warszawskim Kamionku jest po prostu obowiązkiem z rodzaju tych, które wypełnia się z wewnętrznej potrzeby. „Kiedy powstał Kamionek? Kto go tam wie. Na pewno nie wtedy, kiedy ktoś go tak nazwał. Nie wtedy, gdy ktoś wpisał nazwę do inwentarza dóbr. Ani wtedy, gdy jakiś zaborczy urzędnik przesunął granice Warszawy. Możliwe, że był zawsze. W każdym razie odkąd kosmos wykrztusił bryłę pierwiastków znaną obecnie jako Ziemia (…)” – napisał Wicha. Wędrował ulicami, parkami, zaułkami w różnych porach roku. Latem „pamięć blisko współpracuje z węchem, a upał najlepiej potrafi wydobywać olejki eteryczne, wspomnienia z przedmiotów (…). Nocą na ulicy czuć zapach ziół, które kiedyś znaliśmy, ale dzisiaj nie potrafimy nazwać. To ziemia śni o swoich starych sprawach”. Te stare sprawy Wicha też wydobył na wierzch, wyszperał wiele zapisków, artykułów, raportów, a historię miejsca przełożył na swój język. W spacerach towarzyszyła mu Agnieszka Rayss, z aparatem, bo fotografowała. Teksty Wichy przeplatają i uzupełniają więc zdjęcia fragmentów budynków, ulic, wnętrz, ale też przedmiotów, takich jak pudełka po słodyczach z Zakładów Wyrobów Cukierniczych im. 22 Lipca d. E. Wedel z lat 50. czy lupy z Polskich Zakładów Optycznych z połowy XIX wieku. Znalazło się tu też sporo fotografii wnętrz dawnego Instytutu Weterynaryjnego przy ulicy Grochowskiej, dzisiejszej siedziby orkiestry Sinfonii Varsovii w przebudowie. Szkoda, że Marcin Wicha nie będzie mógł wysłuchać pierwszego koncertu w nowej sali, gdy w końcu będzie gotowa. Na pewno miałby ciekawe refleksje.
Książce towarzyszy (albo na odwrót) wystawa w Muzeum Warszawy o tym samym tytule, przygotowana przez te same osoby: Wichę i Rayss. Czynna do 28 września. Niech wizytę w muzeum poprzedzi spacer po Kamionku z „Kamionkiem” pod pachą.
Paul Auster, „Baumgartner”, przekład Maria Makuch, wyd. Znak

To też książka ostatnia. Auster zmarł niedługo po jej wydaniu w Stanach, rok temu. To powieść o radzeniu sobie ze śmiercią ukochanej osoby, o codzienności Sy Baumgartnera bez Anny. Bohater swój ból nazywa fantomowym. Wiesz, że nie masz kończyny, ale od czasu do czasu czujesz ją boleśnie. Spodobało mi się to porównanie. Książka Austera to nie tylko opowieść o miłości Anny, tłumaczki, poetki, i Sy, fenomenologa, ulubieńca wydziału na Uniwersytecie Princeton, przerwanej jej nagłą śmiercią. Autor pozwala Baumgartnerowi prowadzić nas na manowce swojej przeszłości, gdzie można doszukać się wielu analogii z biografią samego pisarza.
„Baumgartner” jest inny od poprzednich książek. Jakby subtelniejszy, jakby pisarz w swej narracji mniej już negował rzeczywistość, jak to zwykł robić wcześniej, jakby próbował się z nią pogodzić, szukając pocieszenia i sensu w pamięci, we wspomnieniach; jakby zakładał, że to może być jego ostatnie dzieło. Przez lata układał je, wybierał wątki, rozwijał, urywał, uznając, że tyle, na ile pozwala, by tytułowy bohater je rozwinął, całkowicie wystarczy. Jeden rozdział poświęca swoim rodzicom i dziadkom, przemycając ich losy w losach fikcyjnych bohaterów. W innym zabiera czytelników do Lwowa, bo tam w 2017 roku Baumgartner bierze udział w kongresie PEN International. Stamtąd rusza do Iwano-Frankiwska, niegdyś Stanisławowa, gdzie na początku lat 80. XIX wieku miał urodzić się dziadek bohatera. Wierzę, że w tej ostatniej książce Paula Austera rozbieganie wątków jest całkowicie zamierzone.
Arek Kowalik, „Dźwięki ptaków”, wyd. ArtRage

Debiut, którego nie można przeoczyć. Zbiór 15 opowiadań, odrębnych, niepołączonych bohaterami czy fabułą. Wspólne dla nich są Warszawa i losy milenialsów odmieniane przez wszelkie gatunki literackie – dramat, horror, thriller, dystopia, komediodramat, surrealizm – i wszelkie narracje – pierwszoosobowe, drugoosobowe, trzecioosobowe, damskie, męskie, queerowe. Kowalik szuka swojego docelowego języka, a może właśnie nie zamierza go definiować, bo nie chce być na wstępie zaszufladkowany. W każdym razie wychodzi mu to bardzo dobrze.
Mnie urzekły opowieści z kategorii niesamowite, ocierające się o horror, jak „Lis i dziewczyna”. Pierwsza część rozgrywa się nocą na stacji Warszawa Powiśle. Bohater znajduje się na pustym peronie. Ostatni pociąg dawno odjechał. „Nadal mam jednak wrażenie, że na stacji ktoś jest. (…) Odwracam się i widzę dłonie młodej kobiety chwytające się krawędzi peronu. Ich paznokcie skrzypią o beton, gdy kobieta próbuje wdrapać się z torów na platformę. Nie wiem, jak zareagować. Skąd się tam wzięła, Boże, czy wpadła pod pociąg, może powinienem jej pomóc? Palce dziewczyny są sztywne i białe. Wbijają się w chropowate płyty jak czekany. Dziewczyna podnosi się na łokcie, czarne włosy zakrywają jej twarz. Jej tors opada na peron jak ciało ryby wyrzuconej na pokład, głowa uderza o twardą powierzchnię. Brak nóg”. Narracja wciąga, ciarki przechodzą po plecach. Ale tu nie chodzi tylko o poczucie grozy wywołane niespodziewaną surrealistyczną sytuacją. A o emocje, o samotność młodych ludzi, którzy nie umiejąc się odnaleźć w dużym mieście, rozważają albo wybierają samobójstwo. Bohater zabierze dziewczynę do samochodu i pojadą na Dolny Śląsk szukać jej nóg, będą rozmawiać o swoich życiach i o muzyce. Muzyka to ważny motyw wszystkich opowiadań, jeszcze jeden wspólny element – jeśli miałabym ich szukać. Zresztą cały tom zbudowany jest jak płyta winylowa, która została podzielona na stronę A i B. Czytanie ciurkiem opowiadań ma przypominać słuchanie utworów z płyty: jedno wzrusza, drugie budzi lęk, kolejne euforię, by skończyć na tęsknocie. Bo ostatni utwór „Ogrody Wisły” to Warszawa z przyszłości, w której rzeka dawno wyschła, jej koryto zaś zamieniło się w gęstwinę zieleni. „Mój Boże – westchnął. – To takie piękne, a jednocześnie… (…) trochę przykre”. Czekam na playlistę.
Percival Everett, „James”, przekład Kaja Gucio, wyd. Marginesy

Powieść nagrodzona National Book Award, znalazła się na krótkiej liście nominowanych do Bookera, otrzymała również Kirkus Prize. Zasłużenie, bo to ważna książka. Zapewne wkrótce doczekamy się jej ekranizacji, Universal Pictures już zakupiło prawa do adaptacji filmowej. Po 140 latach od wydania „Przygód Hucka Finna” Everett postanowił odpowiedzieć Markowi Twainowi i przepisał jego powieść, czyniąc głównym bohaterem Jima – tytułowego Jamesa. Twain, który napisał swoją książkę 10 lat po zniesieniu niewolnictwa w USA, mimo swego postępowego myślenia, które ewoluowało wraz z jego wiekiem, nagminnie używał w narracji słowa na N na określenie czarnej osoby. Everett to podchwytuje i idzie dalej, bo jako narzędzie narracyjne wykorzystuje tzw. czarny angielski, czyli niepoprawną jego wersję, którą posługiwać się mieli niewolnicy. Tyle że dialekt u Everetta pełni funkcję tarczy ochronnej dla niewolników – porozumiewają się nim tylko w obecności białych, z sobą rozmawiają standardowym angielskim. James uczy swoją córkę i inne czarne dzieci, jak mają mówić. „Od biegłości językowej zależało bowiem bezpieczeństwo poruszania się po świecie. (…) Biali spodziewają się, że będziemy mówić w określony sposób, i lepiej ich pod tym względem nie rozczarować. Jeśli poczują się gorsi, tylko my na tym ucierpimy. Być może powinienem powiedzieć >>jeśli nie będą czuć się lepsi<<”. James, który nauczył się czytać i pisać, zdążył przeczytać Woltera, Locke’a i inne dzieła, które wykradał z biblioteki sędziego. W śnie i chorobie dyskutuje zajadle z oświeceniowymi myślicielami. Jak u Twaina, dowiedziawszy się, że ma zostać sprzedany i rozdzielony z rodziną, ukrywa się, a towarzyszy mu Huck. Gdy Jimowi zdarzy się zapomnieć i powie coś „normalnie”, Huck dziwi się, że mówi inaczej – nie jak niewolnik.
W stworzeniu dialektu niewolniczego angielskiego zapewne pomogły Everettowi abolicjonistyczne (i jednocześnie często rasistowskie z dzisiejszej perspektywy) dzieła, jak choćby „Chata wuja Toma” Harriet Beecher Stowe, czy język, w jaki Jima wyposażył Twain, bo jak mówi Kaja Gucio, tłumaczka powieści, „fragmenty, kiedy James gra rolę, są jak żywcem wyjęte z Twaina”. Ale jak przełożyć to na polski? – Starałam się „usłyszeć” bohatera, język musiał nie tylko brzmieć w miarę naturalnie, ale przede wszystkim wiarygodnie. Druga rzecz, to świadomość, że należy oprzeć się pokusie naśladowania wszelkich istniejących w polszczyźnie dialektów i gwar, bo stwarzałoby to niefortunne, do tego zupełnie mylne, wrażenie, że akcja rozgrywała się pośrodku mazurskich pól albo tatrzańskich szczytów – odpowiada Gucio, której za przekład należą się gratulacje.
Everett swoją powieścią nie formułuje zarzutów wobec Twaina, raczej mając dziś możliwość, której nie miałby 100 lat temu, prowadzi publiczny dialog z pisarzem, dokłada brakujący element, spina historię klamrą i oddaje głos drugiej stronie.
Małgorzata Czyńska, „Zgiełk serca. Opowieść o Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej”, Wydawnictwo Literackie

Małgorzata Czyńska zbudowała wspaniałą opowieść z kluczem, wyjmując ważny element z biografii poetki i czyniąc z niego leitmotiv. Tym elementem jest zamiłowanie Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej do wróżb, kabały, horoskopów, przesądów i duchów. Podążając tym tropem, autorka wybrała się do wróżki Poli Godot i poprosiła o postawienie kart na wybrane wydarzenia z życia poetki. Owe horoskopy wplotła w narrację biograficzną opartą na jak najbardziej rzetelnych źródłach.
To też opowieść o poszukiwaniu miłości i nieustannej potrzebie akceptacji, bycia podziwianą, komplementowaną. Pawlikowska-Jasnorzewska od dziecka mierzyła się z poważną wadą kręgosłupa, nosiła specjalne gorsety, maskowała garb pod ubraniami, odpowiednio siadała i stawała, żeby był mniej widoczny. Czuła się zawsze niewystarczająca i w tym upatrywała niepowodzeń, na przykład porzucenia przez ukochanego Jana Pawlikowskiego dla innej kobiety. Choć w listach Jan swoje oddalenie od żony tłumaczył m.in. jej słabością do nadnaturalnych zjawisk. Pisał: „Byłem zawsze czcicielem słońca i powietrza, zwolennikiem czerpania prawdy (…) z własnej duszy i z życia. A Ty zarzuciłaś mi i zarzucasz drogę milionem przesądów, amuletów (…), przypuszczeń. (…) Ja naprawdę wolę być taki jaki byłem dawniej, póki nie zaraziłem się od Ciebie Twoją metafizyką i Kabałą razem ze wszystkimi Desbarollr’ami, Paracelsami i innymi przeklętymi szarlatanami”.
Cierpiała, ale znajdywała pocieszenie w ramionach innych mężczyzn. Zawsze jednak żyła na swoich warunkach. Bo choć była rozpieszczona przez rodziców, zwłaszcza przez ojca Wojciecha Kossaka, i funkcjonowała w swoistej bańce, to poglądami i postawą wyprzedzała swoją epokę, nie znosiła przymusu, podporządkowywania się – świadczy o tym choćby fakt, że miała trzech mężów, z dwoma się rozwiodła, o pozwolenie nikogo nie prosiła. Potrafiła też w 1932 roku napisać wiersz „Do mięsożerców”, krytykujący jedzenie mięsa w sposób bardzo obrazowy, czy zwyzywać mężczyzn od brutalnie głupich za ich umiłowanie wojny. Książkę Czyńskiej czyta się jak wciągającą powieść romantyczną w najlepszym tego słowa znaczeniu. Do tego została opatrzona znakomitym materiałem ilustracyjnym.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.