Molly i John byli wielkomiejskimi mieszczuchami, dziś są rolnikami. Filmowiec i specjalistka od kuchni organicznej po przeprowadzce z Los Angeles na kalifornijską wieś przez osiem lat kręcili wideodziennik rejestrujący walkę o stworzenie biodynamicznej farmy na pustynnej ziemi. Efektem jest uhonorowany nagrodą amerykańskich krytyków dokument „Nasze miejsce na Ziemi”. Thriller, melodramat i komedia w jednym – już na polskich ekranach!
Zaczyna się słodko, w stylu „Kochany pamiętniczku”, a potem rozkręca się szalony rollercoaster emocji i zdarzeń. Zobaczycie rajską idyllę i piekielną ziemię jałową, euforyczną moc tworzenia i mordercze kataklizmy, narodziny i śmierć – bez cenzury i bez znieczulenia! Są gwiazdy (maciora Emma i jej ziom, kogut o imieniu Mr. Greasy), są i liczni statyści, z których część, niestety, zginie. Będziecie się śmiać i będziecie płakać. I mimo że z Apricot Lanes Farms, gdzie toczy się akcja, całkiem blisko jest do Hollywood, to nie znajdziecie tu łatwego happy endu. Dostaniecie jednak nadzieję i poczucie sensu.
Ale do rzeczy.
Mieszczanin rolnikiem
Nazywają się Molly i John Chester. On jest cenionym reżyserem filmów i seriali dokumentalnych, pięciokrotnym laureatem Emmy i popularnym prowadzącym dokumentalne pasmo w jednej z telewizji, ona – blogerką kulinarną i prywatną szefową kuchni pracującą dla sławnych klientów ze światka filmowego. Wiodą ciekawe, wygodne życie w małym mieszkanku w wielkim mieście. Wszystko to zmienia przygarnięty pies Todd. Zmusza on Chesterów do zrealizowania marzenia, by porzucić rozpędzone miasto i osiąść na wsi: żyć w zgodzie z naturą, w otoczeniu zwierząt, uprawiać ekologiczne rośliny.
Chesterowie dziś tak właśnie żyją. Zamienili miejską garsonierę na 80-hektarowe gospodarstwo, gdzie jest 10 tys. drzew owocowych, 200 rodzajów upraw bez chemii i setki współistniejących gatunków zwierząt. Oglądamy, jak dzień po dniu, z entuzjazmem i poczuciem humoru, na wysuszonej przez słońce i wyjałowionej przez 45 lat ekstensywnego rolnictwa kalifornijskiej ziemi wcielają w życie swoją utopijną wizję. I jaką cenę za to płacą.
– Nie wiesz, co cię spotka, kiedy bierzesz się za tak kolosalne wyzwanie, zwłaszcza kiedy nie jesteś ekspertem od tematu – przyznaje John, kiedy go o to pytam podczas rozmowy na Skypie. – To była stroma ścieżka dla naszego małżeństwa, ponieważ żadne z nas nie znało drogi. Nagrodą jest głęboki związek z naturą, ale to niełatwe. Wymaga zgody na własną słabość i ogromnej pokory, która jest, śmiem twierdzić, ważniejsza niż podążanie za wyznaczonym celem, jakim było zbudowanie życia na ekologicznej farmie. Przejście przez to jest najbardziej satysfakcjonującym doświadczeniem, jakie człowiek może mieć na Ziemi.
Sens życia według Johna Chestera
Przez te lata Chesterowie przeżyli niezliczone kryzysy i załamania, ich idealistyczne wyobrażenie całkowicie naturalnej, biodynamicznej farmy wielokrotnie zderzało się z brutalną rzeczywistością. Jak wtedy, kiedy w niepryskanym sadzie choroby, ptaki, insekty niszczyły uprawy, a kojoty masowo zabijały biegające wolno kury. Gospodarstwo dopadały susze, huragany, pożary, będące skutkiem katastrofy ekologicznej.
– Teraz jest tu czas deszczów – mówi John. – To ulga po koszmarnej serii pożarów, gorszej niż ta, którą pokazaliśmy w filmie. Obecnie na terenie farmy na stałe stacjonują wozy strażackie. Trenujemy naszych ludzi, jak mają reagować, kiedy przyjdzie ogień i trzeba będzie ewakuować zwierzęta.
Tak, Chesterowie wiedzą aż za dobrze, że natury nie da się kontrolować, można jedynie jej towarzyszyć, podążać za nią. Podśmiewam się troszkę z Johna, że czasem brzmi jak kaznodzieja, ale on się nie obrusza: – Mieszkając w mieście, każdego dnia walczymy o to, by kontrolować coś, czego sensu nie rozumiemy, np. wtedy, kiedy szef nie chce dać ci awansu, a ty tak ciężko pracowałaś. Tymczasem w naturze wszystko, co stawia ci opór, ma swój głęboki sens. Każda rzecz, nawet zła dla nas, czemuś służy i w końcu zaczynasz to widzieć i szanować. Kiedy, po przejściu przez fazę strachu i złości, pozwolisz sobie na ciekawość i zadasz sobie pytanie: po co te rzeczy istnieją, uwolnisz się od potrzeby kontroli i poczujesz wielką ulgę.
Według Johna najgorsze są momenty, kiedy czujesz wstyd, że nie podołałeś i poniosłeś porażkę. Wtedy myślisz, żeby rzucić to w cholerę. Dlatego tak ważni są ludzie, którymi się otaczasz. Oni karmią cię odwagą. Potrzebujesz drużyny, która będzie wobec ciebie szczera, ale nie będzie cię też zawstydzać, kiedy ci nie wyjdzie.
– Zbudowanie takiej wspólnoty zabrało nam trochę czasu – uśmiecha się. – W tej chwili mamy 20 osób pracujących bezpośrednio w rolnictwie, paru wymiataczy w marketingu, promocji i sprzedaży, do tego ludzi pracujących przy pakowaniu i wysyłce. W szczytowym momencie sezonu pracuje z nami 60 osób. To ludzie z całego świata, zainteresowani zrównoważonym rolnictwem. Nie mamy sekretów, chętnie dzielimy się wiedzą i przekazujemy nasze odkrycia dalej.
Rozwój zrównoważony emocjonalnie
Kiedy rozmawiamy, na farmie Apricot Lane, jest dziewiąta rano, a John skończył właśnie poranny obchód po gospodarstwie. Życie rolnika zaczyna się skoro świt, nie ma wylegiwania się w ciepłym łóżeczku. Trwa kalifornijska zima, farmerzy przygotowują się do zbioru cytrusów, przez kolejne tygodnie będą rodzić się jagnięta.
– Naszym najbardziej popularnym produktem są jajka ekologiczne. Uprawiamy też kilkanaście odmian awokado, co jest rzadkością, bo zwykle gospodarstwa mają jeden rodzaj – wylicza John. – W sadach mamy 30 do 40 różnych gatunków owoców pestkowych i jesteśmy producentem niewielkiej ilości ekologicznego mięsa. Oferujemy ponad 250 różnych produktów. Staramy się to ograniczyć, żeby skupić się na tym, co wychodzi nam najlepiej i co lubimy robić.
Ich plony trafiają na targi ekologiczne, do sklepów z żywnością organiczną i kalifornijskich restauracji, które hołdują filozofii „sustainability” – zrównoważonego rozwoju.
John woli mówić o rolnictwie regenerującym: – To sformułowanie daje pewność, że koncentrujesz się na tym, by odbudować na farmie możliwie najbardziej naturalny ekosystem, a nie na uzyskaniu najtańszych produktów – wyjaśnia. – Istnieją trzy filary zrównoważonego rozwoju: równowaga emocjonalna, ekonomiczna i środowiskowa. Zbalansowanie tych elementów jest niełatwe i bardzo indywidualne, ale aspekt emocjonalny jest w tym układzie najważniejszy. Rolnicy to podstawa, dlatego działania regeneracji ekologicznej wymagają farmerów, którzy przede wszystkim poradzą sobie emocjonalnie i ekonomicznie.
Niewidzialna sieć
Jak mówi John, kiedy pracujesz tak blisko z ziemią, zaczynasz widzieć, jak wszystko połączone jest ze sobą siecią niewidzialnych zależności. Każdy organizm ma swoją robotę do zrobienia, nawet pasożyt. Nawet kojot, który atakuje wychuchane kury. Pytam go więc o zwierzęta, które z miłością hodują, a potem niektóre z nich zabijają na mięso. Od razu zaznacza, że Emma the Pig, ukochana maciora Chesterów i gwiazda ich filmu, której niezliczone porody – nawet do 17 prosiąt! – osobiście odbierał John, ma się dobrze, dożywa sędziwego wieku w przydomowym ogródku i nigdy nie zostanie zjedzona.
– Zwierzęta są ważnym elementem odbudowywania zdrowej gleby i ekosystemu – podkreśla John Chester. – Ewolucji zabrało miliony lat, by rośliny, zwierzęce odchody i ich martwe ciała stworzyły genialny odżywczy koktajl, zwany glebą, który sprawia, że wszystko, co umrze, służy życiu. To alchemia! Potrzebujemy wegan, wegetarian i jak sądzę – także zjadaczy mięsa, ale nikt nie powinien się zgadzać na niehumanitarne traktowanie zwierząt. Składają z siebie największą ofiarę, żebyśmy mogli żyć, więc wymagają najwyższego szacunku – tłumaczy. – Co do farmy… Powie ci to każdy farmer: żeby móc uprawiać tutaj owoce i warzywa, muszą zginąć tysiące wiewiórek ziemnych, susłów, ptaków, pszczół. Nie celowo, ale przypadkowo, choćby tylko przez rozpryskiwanie ekologicznie uzyskanego płynu, którym nawozimy drzewa. Jeśli jesz, masz krew na rękach. Twoją odpowiedzialnością jest, by możliwie świadomie do tego podchodzić. Nie jest łatwo zbudować więź z istotą, którą pewnego dnia będziesz musiał zabić na mięso. Ale nie wierzę, żeby szacunek dla zwierząt mógł się zrodzić, kiedy ignorujesz ten fakt. Musisz się z tym zmierzyć. Nie mówię, że to będzie łatwiejsze, ale będzie bardziej sensowne. Jak powiedział Joseph Campbell: jedyna różnica między jedzeniem roślin, a jedzeniem zwierząt jest taka, że rośliny nie mogą przed tobą uciec.
Farmoterapia
Czy przeprowadzka na farmę zmieniła życie rodzinne Chesterów? Tutaj przyszedł na świat ich pięcioletni obecnie syn. Co dla małego chłopca z Apricot Lane Farms znaczy dorastanie w takim środowisku? – Zdarza mu się mówić rzeczy, które zmuszają mnie do podsumowań – uśmiecha się John. – Ostatnio powiedział: „Tato, ja to mam szczęście”. Spytałem, dlaczego tak uważa. On: „Bo mogę żyć w naturze”. Już teraz rozumie, jak wszystko tu działa i jak jest ze sobą połączone, a ja doszedłem do tego dopiero w wieku 35 lat. Jeśli ruszysz uważnie śladem choćby jednej rzeczy, zrozumiesz, że w naturze nic nie jest przypadkowe, wszystko ma swój sens. Jeśli będziemy tego uczyć nasze dzieci, zobaczymy światełko w tunelu. Początek rozwiązania problemu całej ludzkości, która nie będzie już myśleć: „Jak osiągnąć coś szybko?” i „Jak zrobić coś tanio?”.
Tyle o rodzicielstwie i płynących z niego naukach. A jak wygląda relacja z Molly? Cały czas są przecież razem, pracują razem, martwią się razem, marzą razem od zmierzchu do świtu. Nie każda para potrafi to wytrzymać. John, patrząc na mnie figlarnie, bierze kartkę i długopis: – Coś ci narysuję. Widzisz te trzy figurki? To Molly, to ja, a ta postać nad nami – to nasz terapeuta małżeński – wybucha śmiechem.
Uff! A więc jesteście normalnymi ludźmi, nie superbohaterami! Dziękuję za twoją szczerość, John!
– Uważam, że nic nie rozwala szybciej rodziny niż praca na gospodarce – mówi już poważnie. – Ale próbujemy z Molly wykorzystać tę okazję, jako drogę rozwoju naszej miłości. Zrozumienie znaczenia słabości i pokory w budowaniu związku to ta sama lekcja, którą odbieramy z rolnictwa w przyrodzie. Lepiej jest okazać słabość i pytać o to, czego potrzebujemy w życiu, niż uparcie odmawiać przyznania się do słabości. I myślę, że Molly i ja wciąż zmagamy się z tym każdego dnia. Trudno być małżeństwem, robiąc to, co my robimy, ale nie mogę sobie wyobrazić lepszego sposobu na pogłębienie naszej relacji niż wspólne prowadzenie tego gospodarstwa.
Nadzieja
Jak życie na farmie zmieniło Molly i Johna? – Żeby to opisać, opowiem ci, jak zmienił się mój lęk związany z katastrofą klimatyczną – mówi John. – Przedtem, jak wielu innych ludzi, byłem oczywiście świadom tego, co się dzieje z klimatem, odczuwałem bardzo ludzki strach przed zagładą. Po tym, jak skoncentrowałem się na przywracaniu bioróżnorodności i regeneracji wartości odżywczych gleby, zobaczyłem, że kawałek ziemi przez 45 lat poddawany rabunkowej metodzie rolnictwa, dzięki naszym działaniom w ciągu siedmiu lat doszedł do stanu lepszego niż kiedykolwiek. Poczułem nadzieję. Nie wiem, czy możemy wpłynąć na zmianę na całej planecie, ale wiem, że jeżeli zdecydujemy się na to, jako gatunek ludzki, to będziemy w stanie z pomocą natury odwrócić to, co zrobiliśmy światu przez ostatnie 260 lat.
Podoba mi się żarliwy optymizm Johna. Kiedy po raz pierwszy oglądałam „Nasze miejsce na Ziemi” na festiwalu Toffiefest, napisałam że to „najcieplejszy film o katastrofie klimatycznej”. Dziś myślę, że to bardzo ważna opowieść o tym, że, być może, mamy jeszcze szansę przetrwać na Ziemi.
John: – Naszym największym wrogiem nie jest to, czego nie możemy zrobić, ale to, że nie mamy woli zmierzenia się z tym. Bo kiedy jesteśmy przerażeni i pozbawieni nadziei, wtedy mamy tendencję do odwracania wzroku. Receptą na to jest nasza ciekawość. Każdy problem na tej farmie został rozwiązany dzięki ludzkiej ciekawości! Jeśli pozwolimy lękom wpływać na nasze reakcje, to poddamy się albo będziemy udawać, że nic się nie dzieje, albo rzucimy się ratować sytuację bez zrozumienia przyczyn. Niczego się wtedy nie nauczymy. Ciekawość jest sposobem, żeby rozwiązać każdy problem. Wierzę w to. I wciąż mam nadzieję. Dlatego zrobiłem ten film.
* „Nasze miejsce na Ziemi” (The Biggest Little Farm, 2019), reż. John Chester
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.