Dysponując odpowiednim zapleczem finansowym i wsparciem speców od wizerunku, jesteś w stanie wypromować na gwiazdę każdego – twierdzi reżyser Nick Bilton, który dokumentuje eksperyment socjologiczny, biorący pod lupę influncerów z mediów społecznościowych, w filmie „Podróbki sławy” na HBO.
Jaki jest twój stosunek do mediów społecznościowych?
„To skomplikowane”. Nie znoszę mediów społecznościowych, ale poświęciłem im ostatnie kilkanaście lat zawodowego życia. Zacząłem interesować się mediami społecznościowymi, kiedy jeszcze nikt z nich nie korzystał. Byłem pierwszym dziennikarzem, który napisał dla „New York Timesa” o Snapchacie, później interesowałem się Instagramem i Facebookiem, zanim to było modne. Poświęciłem książkę Twitterowi. Początki tych aplikacji były bardzo optymistyczne – te narzędzia miały być wykorzystywane do dobrych celów. Nikt nie starał się wpędzać innych w kompleksy, nie było takiego hejtu jak dzisiaj, nie było też jeszcze botów, czyli fałszywych kont.
Co poszło nie tak?
Kiedy internet stał się centralnym doświadczeniem naszej codzienności, zaczęliśmy potrzebować coraz więcej treści. Z biegiem lat przestaliśmy zwracać uwagę na to, co wrzucamy do sieci, a media społecznościowe z ostoi wolności stały się narzędziem kontroli. Przyczyniły się do szerzenia fałszywych informacji, wzrostu popularności skrajnej prawicy, nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Gdzieś obok powstała kultura influencerów z całą ich powierzchownością, sztucznością i kreowaniem niemożliwej do zrealizowania wizji życia wypełnionej luksusem i przyjemnością. Dzisiaj już wiemy, że media społecznościowe przyczyniają się do wzrostu zachorowań na depresję. Ciągłe porównywanie się z innymi wpędza nas w kompleksy. Pokłosiem tego zjawiska jest także całe pokolenie dzieciaków, których największym marzeniem jest „być sławnym”.
Cały ten świat jest iluzją. To niemożliwe, aby 140 mln ludzi stało się sławne w internecie. To tak, jakby cała populacja Rosji nagle została okrzyknięta gwiazdami. Dlatego chciałem obnażyć mechanizmy funkcjonowania mediów społecznościowych.
Jak media społecznościowe wpłynęły na nasze postrzeganie sławy?
Stworzyliśmy świat, w którym ludziom wydaje się, że rozpoznawalność jest receptą na życie. Tymczasem popularność nie daje szczęścia ani nie kupuje miłości. Wydaje mi się, że kiedyś sława była niejako „skutkiem ubocznym” innej działalności. Jeśli byłeś artystą – aktorem, muzykiem, pisarzem – mogłeś stać się przy okazji rozpoznawalny, bo ludzie doceniali cię za twoje umiejętności. Od czasu wzrostu popularności reality show pokroju „Z kamerą u Kardashianów” powstała zupełnie nowa kategoria rozpoznawalności – bycie znanym z tego, że jest się znanym. Internet wyniósł ten trend do poziomu twardej waluty w showbiznesie. Dzisiaj wyznacznikiem popularności gwiazdy jest liczba obserwujących na kanałach w mediach społecznościowych. Cyfry decydują o tym, jak jesteś traktowany, czy dostajesz zlecenia, darmowe produkty. Stały się ważniejsze od warsztatu, dorobku. Dotyczy to nas wszystkich, niezależnie od tego, czy obserwuje nas sto, czy milion osób. Każdy z nas czeka na te lajki, serduszka i związane z nimi strzały dopaminy, związku chemicznego odpowiadającego za dobre samopoczucie. Im więcej ich dostajemy, tym więcej ich potrzebujemy. Ciągle nam mało.
Sophie Turner przyznała w wywiadzie w „Vanity Fair”, że dostała rolę w „X-Menach”, bo miała więcej obserwatorów niż inna aktorka, która również brała udział w castingu.
Media społecznościowe zrewolucjonizowały niemal wszystkie branże. Znam pisarzy, którzy są zmuszani do regularnego publikowania treści na Instagramie, aby utrzymać zainteresowanie wydawców.
Nawet dziennikarzom trudno od tego uciec.
Ten sam mechanizm pokazuje przykład Dominique, aspirującej aktorki, jednej z uczestniczek naszego eksperymentu. Kiedy zaczęliśmy, miała zaledwie tysiąc obserwujących. Nikt nie zapraszał jej na castingi, nie dostawała zleceń. W momencie, w którym liczba followersów wzrosła do stu tysięcy, nie tylko pojawiło się więcej propozycji aktorskich, lecz także ludzie z branży zaczęli traktować ją zupełnie inaczej. A przecież jedyne, co się zmieniło, to jej fryzura i liczba osób obserwujących jej konto na Instagramie.
Jak wybieraliście uczestników eksperymentu?
W castingu brało udział ponad 4 tys. kandydatów i kandydatek. Nie chcieliśmy zapraszać do współpracy osób, które miały już jakiś artystyczny czy sportowy dorobek, aby nie zarzucono nam, że faworyzujemy ludzi, którzy i bez naszej pomocy mogli stać się rozpoznawalni. Szukaliśmy kogoś, kto miał potencjał, ale komu bliżej byłoby do przeciętnej osoby, takiej jak ty i ja.
Wybraliście jednak trzy atrakcyjne, młode osoby z Los Angeles. Dominique, Chris i Wylie wyglądają lepiej niż statystyczny użytkownik Facebooka.
Słuszna uwaga. Z dzisiejszej perspektywy myślę jednak, że dysponując odpowiednim zapleczem finansowym i wsparciem speców od wizerunku, jesteś w stanie wypromować każdego, kto tylko będzie skłonny współpracować. Mamy influencerów z rozmaitych zakątków świata i grup społecznych, starszych, młodszych, szczupłych, z nadwagą. Gwiazdą Instagrama stała się niedawno para seniorów z Wielkiej Brytanii [link: https://www.instagram.com/geoffreywalk/?utm_source=ig_embed], która wrzuca filmiki, na których wykonują codzienne najzwyklejsze czynności, typu prasowanie, picie herbaty, gotowanie.
Dominique zarabia na życie, pakując zamówienia w sklepie internetowym. Wylie, dorabiający jako agent nieruchomości, okłamuje swojego opryskliwego szefa, żeby móc wziąć udział w eksperymencie, bo nie może dostać urlopu. Może nie chodzi tu tylko o narcyzm, może wizja sławy staje się dla młodych bohaterów złudną obietnicą bezpieczeństwa finansowego?
Kilka lat temu po raz kolejny przeprowadzono w Stanach Zjednoczonych badanie, w którym grupie młodych ludzi zadaje się pytanie: kim chcesz zostać, jak dorośniesz. W latach 60. najpopularniejszą odpowiedzią było: lekarz, prawnik, nauczyciel. Później – muzyk, sportowiec, aktor. W dzisiejszych czasach 87 proc. dzieciaków wskazuje jako swój wymarzony zawód influencera. Oglądają reality show, zanurzają się w mediach społecznościowych i wyobrażają sobie, że tak wygląda szczęście. Myślą, że sława da im miłość i spełnienie. Nic z tego nie jest prawdziwe.
Sporą część eksperymentu pochłania kupowanie botów. Jak ważną częścią instagramowej kuchni są fałszywe konta?
Korzystają z nich nawet największe gwiazdy platformy. Skoro Kim Kardashian „pomaga” sobie, używając botów, to jakim cudem przeciętny użytkownik ma sobie bez nich poradzić? Boty są tajemnicą poliszynela w branży mediów społecznościowych. Platformy nie mają żadnego interesu w walce z nimi, bo ich liczba skutecznie pompuje tę bańkę i napędza zysk dla wszystkich zaangażowanych stron – od influencerów, właścicieli portali po reklamodawców. Duzi gracze nie chcą przyznawać, że tak naprawdę z ich narzędzi nie korzysta 300 mln użytkowników, tylko 100 mln. Dlatego Instagram będzie przymykał oko na obecność botów, o ile osoby z nich korzystające będą przestrzegały swoistego savoir-vivre'u. Fałszywe lajki i komentarze powinny pojawiać się w momencie, w którym właściciel konta wrzuca nową treść. Kiedy jednak pod zagrzebanym postem niespodziewanie pojawia się deszcz reakcji, gołym okiem widać, że to działanie botów. Wtedy platforma usuwa fałszywe konta i reakcje.
Tworzyliście na potrzeby filmu fikcję, np. robiliście sesję zdjęciową z deską toaletową „udającą” okno w prywatnym odrzutowcu – musiało sprawić wam trochę frajdy.
Odkrywanie kuchni instagramowych gwiazd było bardzo zabawne. Zszokowało mnie, jak niewielkim kosztem można stworzyć sesję zdjęciową na przykład w Ikei, która będzie wyglądała jak wakacje na Bali. Innym razem wydaliśmy może 50 dolarów na rekwizyty i stworzyliśmy stories z wakacji w drogim hotelu, z ekskluzywnym spa wykreowanym w ogrodzie. Rozsypaliśmy płatki róż w miednicy z wodą, a masło posypane kakao udawało eleganckie czekoladki.
W połowie zdjęć zaskoczyła was pandemia. Jakie było oryginalne planowane przez was zakończenie filmu?
Finałem miało być doprowadzenie naszej uczestniczki do liczby miliona followersów i wyjazd na Coachellę, która jest jak Superbowl dla influencerów. Tam mieliśmy zorganizować przyjęcie, na które zaprosilibyśmy gwiazdy, innych influencerów, sponsorów. W kluczowym momencie planowaliśmy ogłosić finał naszego eksperymentu i obnażyć przed całą branżą, że konto naszej gwiazdy Instagrama jest w istocie fałszywe.
Kiedy wybuchła pandemia, nie wiedzieliśmy, czy uda nam się w ogóle dokończyć film. Rozważaliśmy skrócenie eksperymentu, przemontowanie materiału. Niespodziewana sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, okazała się jednak paradoksalnie ciekawym przypisem do naszych rozważań na temat obsesji sławy w mediach społecznościowych. Wiosną ubiegłego roku, podczas lockdownu, na Instagram jakby nigdy nic spływały zdjęcia influencerów udających, że wciąż podróżują i spędzają czas w drogich hotelach. To pokazało, jak bardzo odklejony od rzeczywistości jest ten świat.
Może potrzebujemy odrobiny eskapizmu?
Nie ma nic złego w odrobinie baśniowości. Każdy z nas szuka historii, w którą może uwierzyć, marzenia, do którego może aspirować. Baśnie mają jednak to do siebie, że nie są prawdziwe. Musimy patrzeć na ten świat krytycznym okiem i zdawać sobie sprawę, że za każdą bajeczną sesją popularnego influencera stoi sztab PR-owców i marketingowców. Podczas eksperymentu pojechaliśmy w podróż z grupą innych influencerek. To był męczący wyjazd. Dziewczyny były zmęczone, zmarznięte, nie miały czasu zjeść. Żadna z nich nie wrzuciła posta na ten temat. Doskonale wiedziały, że gdyby tak zrobiły, nie dostałyby zaproszenia następnym razem. Jeśli dostajesz darmowy posiłek i dostaniesz zatrucia pokarmowego albo zostaniesz zaproszona na wakacje, ale hotel jest beznadziejny albo twój samolot jest opóźniony pięć godzin, nie możesz narzekać. Jedyne, co możesz zrobić, to uśmiechnąć się i napisać grzecznie „dziękuję, było miło”.
Oprócz happy endu każda baśń powinna być jednak zakorzeniona w rzeczywistości i mówić nam coś ważnego o nas samych. Bez tego staje się podróbką.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.