
O „Nie martw się, kochanie” Olivii Wilde mówiło się więcej za sprawą zakulisowych rozgrywek niż samej fabuły. Skandal przycichł, a film trafił na platformę HBO Max. I zdecydowanie nie budzi takich emocji jak konflikt reżyserki z aktorami.
Tekst zdradza elementy fabuły.
Olivia Wilde, prezentując „Nie martw się, kochanie” dziennikarzom, powiedziała o jedno zdanie za dużo. Przyznając się do inspiracji „Truman Show”, właściwie zdradziła widzom najważniejszy zwrot akcji. Wymieniła też „Żony ze Stepford” – kolejny dosyć oczywisty trop. Powtórzyła też, że postać szefa Jacka (Harry Styles), Franka (Chris Pine), wzorowała na Jordanie Petersonie, idolu inceli. Wystarczyło połączyć kropki.

Oto Wilde, reżyserka „Szkoły melanżu” (fani seriali dla nastolatków pamiętają ją jako Alex z „Życia na fali”, a widzowie produkcji medycznych z „Doktora House’a”, gdzie grała Trzynastkę), nakręciła film o życiu pod obserwacją, w ułudzie, w wykreowanej rzeczywistości („Truman Show”), które wiodą perfekcyjne panie domu z amerykańskich przedmieść lat 50. minionego wieku („Żony ze Stepford”), kontrolowane przez mężczyzn usiłujących za wszelką cenę utrzymać patriarchalną przewagę (patrz: marzenie każdego incela).
Ale po kolei – Alice (rzekomo skonfliktowana z Wilde Florence Pugh) mieszka z mężem (Styles) na idyllicznych przedmieściach w miasteczku Victory. Cadillaki są tu tak pastelowe jak basenowe leżaki, kostiumy kąpielowe pięknych żon i drinki, które serwują mężusiom po ich powrocie z pracy. Podczas gdy mężczyźni wykonują tajemniczą pracę zadaną przez Franka, kobiety sprzątają, plotkują i wychowują dzieci. Wieczorami wszyscy piją, imprezują i uprawiają seks. I wszystko jest cudownie, dopóki Alice nie poczuje dziwnego dysonansu. Coś tu nie gra, stwierdzi kura domowa. Jej intuicja doprowadzi ją do buntu, a jej bunt do zagłady bezpiecznej wcześniej społeczności.

Przekaz Wilde jest prosty i dosadny – mężczyźni wcale się nie zmienili. Wciąż pragną, by kobiety ich obsługiwały, wciąż boją się kobiet, które osiągają sukces, wciąż marzą o dominacji. Reżyserka ma oko do detali – każda sukienka bohaterek mogłaby się znaleźć na plakatach reklamowych z lat 50., każdy włosek na fryzurze układa się równo, każdy trawnik musi być równo przystrzyżony. Wydaje się jednak, że twórczyni na estetyce skupia się mocniej niż na sensie (trochę jak w późniejszych sezonach „Mad Menów”, których producenci pławili się w pięknie lat 60. do tego stopnia, że zapomnieli kręcić krytykę tamtej epoki, a dali się ponieść nostalgii). Feministyczne przesłanie nie ginie dzięki Pugh, która od pierwszej sceny przewyższa Stylesa – silniejsza aktorka gra silniejszą postać, widz nie ma więc wątpliwości, że ostatecznie Alice uda się wyrwać ze zbudowanego przez mężczyzn domku dla lalek.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.